Supermarkety – dobre czy złe?

Mam nadzwyczaj prosty smak:
zawsze zadowala mnie to, co najlepsze.
Oscar Wilde

Szeroki temat – ma aspekty: gospodarczy, historyczny, społeczny i psychologiczny, polityczny …
Podejmę tylko niektóre wątki – z osobistego punktu widzenia.

Od razu wyjaśnienie – jestem ZA dużymi marketami. Taka deklaracja prawdopodobnie nieco zelektryzuje oponentów albo przynajmniej zaciekawi. Zgodzę się że może jest ich już za dużo, że obciążają miasto (logistyka, ruch, energochłonne) ale jednocześnie dają pracę wielu ludziom.

Z drugiej strony należy się wyjaśnienie, że jestem stanowczo za polskim kapitałem i polskimi marketami. Źle się stało że markety zagraniczne uzyskały długie wakacje podatkowe i inne przywileje.  Spowodowało to nie tylko wyprowadzanie pieniędzy Polaków za granicę, ale i upadek wielu naszych sklepów.  Ale stało się i trzeba pomyśleć jak to naprawić. Nie jestem w branży handlowej, więc w tym zakresie nie będę się wymądrzał. To, co mi się nasuwa jako postulat obywatelski, to jak najszybsze zrównanie praw podmiotów zagranicznych z naszymi polskimi, wspieranie naszych polskich marketów oraz rodzimych sklepów. Powinno to być ujęte w programie rozwoju naszej klasy średniej.
Myślę, że polscy inwestorzy już nauczyli się jak takie markety budować i prowadzić, rośnie też nasz kapitał.

Zajmę się raczej swoimi refleksjami jako klienta.

Bywam i kupuję w supermarketach, ale … w zasadzie tylko produkty żywnościowe, czasem tylko przemysłowe. I  w ograniczonych ilościach. Co do żywnościowych, chętniej kupowałbym bezpośrednio u zaufanych rolników, i, o ile to możliwe (sezon, czas), czynię to na paru bazarach. Chodzi przede wszystkim o zdrowotność produktów, zwłaszcza zważywszy, że w marketach jest dużo żywności przemysłowo przetworzonej. Niestety w wielu przypadkach produkty rolne nieprzetworzone też nie dają gwarancji jakości. Obecnie gleba jest tak skażona (np. glifosat jest już wszędzie) oraz zubożona w niezbędne składniki, że nawet przy szczerych chęciach rolnik nie ma większego na to wpływu . Zwłaszcza jeśli jest nastawiony tylko na zysk. To osobny temat, który kiedyś podejmę.

Tu mała dygresja: złoszczę się gdy likwiduje się bazary lub szykanuje rolników, którzy przywożą swoje towary do miasta. To akcje, które mają ponoć „cywilizować” przestrzeń miejską. Zgoda jeśli w zamian powstają przyzwoitsze pawilony, ale brak zgody gdy takie miejsca w ogóle się likwiduje.  Na cywilizowanym Zachodzie bazary mają się dobrze.
Przypuszczam, że jest (?) w tym podejściu palec właśnie większych marketów, które nie lubią konkurencji.

Mówiąc o supermarketach mam na myśli także galerie handlowe, w których te supermarkety są ulokowane.
Mam parę ulubionych (w Warszawie)  jak np. Galeria Północna, Galeria Łomianki*. Są przestronne i mniej zatłoczone w przeciwieństwie do np. Złotych Tarasów (ciasnota, tłumy), Arkadii – ładna, ale też duży ruch w tym molochu…
Jak wiadomo, klienci traktują te miejsca także jako rekreacyjne oraz miejsca spotkań. Sprzyja temu infrastruktura  z barami, kawiarniami, miejscami dla dzieci, często z kinem, siłownią oraz licznymi usługami. To – jak widać- nie ruguje kawiarni i lokali gastronomicznych w innych miejscach w mieście – jest ich coraz więcej.  W galerii mamy jednak duży wybór oraz inne udogodnienia na jednym miejscu – jest to wygodne i oszczędza czas w porównaniu z sytuacją przenoszenia się w mieście by załatwić różne sprawy. Latem można tam się schłodzić, w zimie  ogrzać …

Co do sklepów odzieżowych, to bywamy raczej na ‚looking‚ niż shopping.  ponieważ przeważnie ceny są z sufitu i chyba tylko dla, hm… modowych wariatów i celebrytów. Mam na myśli głównie stosunek ceny do jakości.
Może się wstyd przyznać – w second-handach i outletach można znaleźć odpowiedniki (i to nowe) za jedną dziesiątą tych cen, a jednocześnie w lepszej jakości. Bawełna, wełna, len oraz niezłe wzornictwo zamiast sztucznego badziewia, bezguścia i mody dla podlotków, które dają kilkaset złotych za spodnie,w których jest więcej dziur niż materiału… Zjawisko dotyczy głównie mody damskiej – to duży rynek do drenowania kieszeni bazujący na ulotnych modach i próżności.
To się trochę zmienia na lepsze i nie chciałbym zbyt generalizować. Są przecież miejsca i produkty warte swej ceny.
Chociaż to także kwestia gustu, ale np.  Massimo Dutti zachwyca, przy cenach w tym sensie do zniesienia.

W zakresie samych marketów upodobałem sobie Carrefour. Nie mówię, że jest najlepszy, bo nie znam aż tak dobrze innych, ale są powody tego upodobania.  Widać jak się „podciąga” w swoich usługach, jak stara się być dla każdego.
Bywam i wtedy  uderza bogactwo asortymentu. Od produktów na chudą kieszeń do fanaberii i prawie luksusu dla grubego portfela.
Kilkadziesiąt (jeśli nie więcej) rodzajów serów, nabiału, pieczywa (z różnych ale i własnej piekarni), wędlin,  herbat, kaw, win, kilkaset rodzajów przypraw, sosów, dodatków z całego świata, produktów ekologicznych i specjalistycznych (diety), podobnie owoców i warzyw z egzotycznymi włącznie itd. Multum dań gotowych ale także bardzo dużo komponentów do własnoręcznego kucharzenia. W zróżnicowanych cenach. W sumie  – raj dla smakoszy.
Tu wtrącę, że żal mi mojego ulubionego normadzkiego sera Brillat-Savarin, określa się go mianem potrójnie kremowego Brie, który jakiś czas zniknął z półki towarów francuskich. Produkowany już od 1890 roku, pierwotnie jako Excelsior lub Délice des gourmets, obecną nazwę dostał w 1930 roku na cześć francuskiego smakosza Jean Anthelme Brillat-Savarin (francuski prawnik, polityk i pisarz – zdobył sławę jako gastronom i autor „Fizjologii smaku”, którą Balzac uznał za wspaniały traktat kulinarny).
Ach, mój stary sentyment do Francji…
Ważne jest, że większość towarów pochodzi od polskich producentów. Tak więc, mimo transferowania zysków za granicę, zyskują też rodzimi dostawcy. Konkurując ze sobą i z produktami zagranicznymi muszą dbać o jakość. Są też sklepy franczyzowe (Carrefour Express, Carrefour Express Convenience, …) zatem korzystają na tym polscy przedsiębiorcy.
Jeśli chodzi o żywność (i chyba nie tylko) gorzej jest z takimi marketami jak Lidl lub Kaufland – dużo towarów niemieckich. Przy okazji można przypomnieć o aferze z podwójną jakością tych towarów – inna w Niemczech, inna u nas; miejmy nadzieję że uchwała unijna to ukróci).
Nie słyszałem aby taka praktyka była w marketach francuskich, a w ogóle mam do Francji większe zaufanie ze względu na bardziej restrykcyjne podejście do ekologii w rolnictwie.

I tutaj dochodzę do kluczowego porównania z małymi sklepami. Bywa że trzeba coś szybko dokupić w lokalnym sklepiku i oto okazuje się, że jest tylko jeden/dwa rodzaje oleju lub masła, pieczywo z jakiejś nieznanej piekarni na której się zawiedliśmy, nieznane marki lub po prostu jakiegoś towaru w ogóle nie ma. Za to wszystko nawet  dwa razy drożej.
Chociaż jestem osobą starszej daty, to wymagania mam już inne niż za PRL-u.
Rozumiem, że ograniczona powierzchnia sklepowa, że może nie być popytu na niektóre towary (market przez duży obrót całościowy może pozwolić sobie na eksperymentowanie i straty w zakresie pojedynczych produktów).
Ale czy muszę się temu podporządkowywać?
Jest tu dodatkowy element w działaniu małych sklepów spożywczych – zamawiają tylko to, co „schodzi” , czyli co kupują lokalni klienci i są to towary relatywnie najtańsze (=gorsze), chociaż i tak drogie w porównaniu do dużych marketów.
Mamy w naszym domu na parterze taki mały sklepik wpasowany przez najemcę jakby na siłę w lokal do tego nie przystosowany.  Oprócz wymienionych wad, nie ma rampy towarowej, minimalne zaplecze. Codziennie przeżywamy koszmar zajeżdżania wielu samochodów dostawczych, które hałasują, kopcą w okna spalinami (oczywiście silniki diesla cały czas włączone), blokują parking osobowy.
Był czas, że z tego lokalu zaczęły rozłazić się karaluchy…

Duże markety mają to zorganizowane profesjonalnie. Mają też kontrolę jakości na odpowiednim poziomie.
Jeśli chodzi o Carrefour właśnie, to market oferuje wiele programów wspierania jakości w ramach akcji Konkretne działania, by jeść lepiej.

Powyższe uwagi dotyczą też towarów przemysłowych – duży asortyment oraz prawie wszystkie działy tematyczne.

Chyba wszystkie markety oferują jakieś programy lojalnościowe, zbieranie kuponów itp.
Nie należę do takich zbieraczy, to bywa kłopotliwe, bo trzeba spełniać pewne warunki ilościowe i czasowe.
Chociaż Carrefour też je ma (Karta Rodzinka, program Satysfakcja, … ) to chwalę sobie  tzw. Kartę Seniora. która daje kupony zniżkowe o wartości 10% od zakupu. Nie trzeba niczego zbierać. Dodatkowe zniżki daje aplikacja zakupowa w telefonie. Można kupować zdalnie (są też tradycyjne gazetki katalogowe, wykazy na stronie internetowej) oraz zamawiać dostawę do domu. Jako supermarket może on sobie pozwolić na okresowe przeceny. Oferowana jest też dedykowana karta kredytowa (Mater Card), dająca 10% rabatu.
Markety mają też parkingi dla klientów – jest to wygodne i nie stwarza tych trudności jakie zdarzają się przy mniejszych sklepach.
Są to kolejne przewagi dużego, zorganizowanego marketu.

Podnoszono wielokrotnie kwestię wolnych niedziel handlowych.
Nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania, a przynajmniej jego pogłębiania. To się kłóci z wolnością oraz ma niepotrzebny kontekst ideologiczny. Czyż wyjście na niedzielny wspólny obiad rodzinny w restauracji nie byłby odciążeniem od codziennego gotowania, możliwością poznania nowych smaków i przyjemny? Stopa życiowa Polaków stopniowo rośnie, więc staje się to realne dla coraz większej ilości osób.
Firma Grycan rozważa wycofanie się z marketów właśnie ze względu na perspektywę dużo mniejszej frekwencji w niedziele. Byłoby szkoda – to moja ulubiona kawiarnia kawowa… Prawdopodobnie tak samo stanie się z innymi firmami.
Polacy dużo pracują – nie tylko ci z marketów. Jesteśmy krajem na dorobku – to praca tworzy naszą gospodarkę. Przynajmniej tak powinno być – w odróżnieniu od spekulacji. Niektórzy pracują też w soboty – zwłaszcza właściciele firm oraz pracownicy innych obiektów handlowych i usługowych. Dla nich niedziela to możliwość załatwienia zakupów.
Duże przedsiębiorstwa są w stanie zorganizować pracę na zmiany oraz zatrudnianie ekip zastępczych (outsourcing).
Nie powinno się też odmawiać możliwości pracy tym, którzy chcą pracować.

Co do pracy sprzedawców, to i tak sytuacja już się zmienia w kierunku redukcji  ich ilości na rzecz kas automatycznych. W dużych marketach są odpowiednie urządzenia, a na świecie pojawiły się już sklepy w pełni samoobsługowe, jak Amazon Go. Także w Polsce mamy próby z marketami Bio Family,  z samoobsługą klientów 24/7.
Zatem, w przyszłości działalność supermarketów w niedziele nie będzie ze szkodą dla ludzi i rodzin (kwestia wolnego czasu i przepracowania), bo i tak sprzedawcy będą musieli znaleźć sobie inne zatrudnienie. To inny temat dotyczący rynku pracy w ogóle – musimy oswoić się z myślą o zastępowaniu ludzi przez maszyny. Ale bez strachu, bo przecież, chociaż praca jest po części naszą naturą, to jednak taka by tylko mozolnie zarabiać na życie – już nie.  Wystarczy że będziemy mieli godziwe utrzymanie. O ile nie damy się wyzyskiwać, to takie rozwiązanie się znajdzie…

Przy okazji – supermarkety i galerie handlowe mogłyby zarabiać jeszcze inaczej – na wynajmowaniu swych pomieszczeń ogólnych na inne cele, nie tylko handlowe. Pewien pomysł opisałem tutaj: Sylwester w supermarkecie?
**

Co sądzisz o tym wszystkim?

* Już po publikacji tego wpisu odwiedziłem nową Galerię Młociny. Też polubię – zrobiona z rozmachem, przestronna, dużo sklepów. Świetny dojazd metrem, tramwajami i samochodem. Polubię tym bardziej, że jest na szlaku mych częstych wypadów rekreacyjnych do parku w Młocinach.
** I właśnie w tej galerii na poddaszu zrobiono „krąg taneczny” z regularnymi potańcówkami. Dobre miejsce także na inne imprezy, w tym Sylwestra.

Reklama

Błękit oceanu kontra morze krwi

Biznes bez „blood, sweat and tears”.

Na początek zacytuję moje ulubione powiedzenie Edwarda de Bono:

Na pokładzie, mostku i w maszynowni wszystko jest w najlepszym porządku.
Tylko statek płynie w niewłaściwym kierunku.

Ów porządek na pokładzie (firmy) jest często okupiony wielkim „blood, sweat and tears”, czyli krwią, potem i łzami, zwłaszcza w walce z konkurencją, ale i to nie gwarantuje sukcesu – wiele firm upada.
Przyczyną jest nie tylko wewnętrzne „wykrwawienie”, ale prawdopodobnie zła strategia, zły kierunek – przynajmniej na dany czas i miejsce.

Już w 1995 r. W. Ch. Kim oraz R. Mauborgne w swojej książce „Strategia Błękitnego Oceanu” (MT BIZNES, ISBN 83-88970-36-4) pokazali inną drogę, analizując 30 branż i 150 posunięć strategicznych z lat 1880-2000.
Na podstawie tej analizy stworzyli koncepcję Strategii Błękitnego Oceanu.

Rynek, na którym trwa zaciekła walka konkurencyjna to „czerwony ocean”. Zadaniem firmy jest uciec od tradycyjnej logiki konkurencyjnej i wypłynąć na „błękitny ocean” dynamicznego wzrostu.
To Strategia Błękitnego Oceanu (SBO) pozwala firmom na dynamiczny wzrost i oderwanie się od konkurencji.
Trzeba sięgnąć po „innowację wartości” (value innovation).
Nasza wartość musi uczynić konkurencję nieistotną – musi być inna od wartości oferowanej przez konkurencję.

Innowacja wartości to nie koniecznie pionierstwo. Ma niewiele wspólnego z proponowaniem zaawansowanych technologicznie produktów bądź usług, których mało kto potrzebuje. Koncepcja sprzeciwia się też częstemu wyobrażeniu, iż wysoka wartość dla klienta musi oznaczać wysokie koszty dla firmy. Innowacja wartości to zwiększenie użyteczności, przy jednoczesnym obniżeniu kosztów. Pozwala na dotarcie do osób, które dotychczas nie były klientami naszej branży, wykreowanie popytu i stworzenie wolnej przestrzeni rynkowej.
Tutaj warto zauważyć, że nie-klienci mogą dostarczyć znacznie więcej wskazówek, jak stworzyć błękitny ocean, niż obecni klienci!

Inne rozwiązanie, to dawanie ludziom nie tyle tego, czego chcą, ponieważ często ludzie nie wiedzą czego chcą, ale pokazanie im czegoś lepszego, czegoś czego nawet nie potrafili sobie na początku wyobrazić. Ta drogą poszła firma Apple.

Chociaż Strategia Błękitnego Oceanu może i powinna być stosowana przy tworzeniu nowych biznesów, tu odniosę się do jednego przykładu, w którym ta strategia już została zastosowana, chociaż prawdopodobnie nie całkiem świadomie. Ale ważny jest rezultat, który możemy wykorzystać.

Przede wszystkim jest to gotowy biznes, więc tutaj nie musimy przechodzić przez procedurę tworzenia SBO opisaną w książce.
Jest to rodzaj franszyzy. Przykładem franszyzy, która powstała wykorzystując SBO były kluby fitness dla kobiet (od ok. 1995r., 2500 klubów do 2004 roku).
Było to połączenie zalet klubu i ćwiczenia w domu z eliminacją wad obu: tanio (tanie lokalizacje blisko domu, małe powierzchnie, przyrządy dla kobiet, brak luster i mężczyzn, ćwiczenie w kole, przedziały czasowe, …) oraz relatywnie niskie nakłady ze strony franczyzanta (25 tys $).
Projekt 7 minute workout wymyślony i wdrożony przez Joela Theriena i Chrisa Reida – kanadyjskich sportowców a potem uznanych biznesmenów, poszedł znacznie dalej i zrobił już karierę, mimo że istnieje od połowy 2011 r.
Przyjęto koncepcję, że ćwiczenia można uprawiać całkowicie w domu (chociaż – jak ktoś chce i może także w siłowni), co znacznie redukuje koszt i oszczędza czas.

Program ćwiczeń opracowano w szczegółach w postaci zestawów dobranych do możliwości i celów ćwiczącego i udostępniono w postaci serii krótkich wideo do ściągania z Internetu. Czas ćwiczeń adept dostosowuje do swych dziennych preferencji – duża wygoda.
Mamy tu do czynienia z osobistym WIRTUALNYM trenerem; koszt takiego trenera jest co najmniej o rząd wielkości mniejszy niż koszt trenera w klubie/siłowni.
Te dwie zalety, aczkolwiek bardzo istotne, wpisują się jednak raczej w klasyczny schemat konkurowania ceną.

Istotna innowacyjność (innowacja wartości) polega na czymś, co w klasycznych metodach treningu było niezauważone: do uzyskania efektu przyrostu mięśni i trwałego efektu odchudzania wystarczy ćwiczyć co drugi dzień TYLKO po 7 minut! (a nawet nie powinny trwać dłużej).
Ta rewelacja wynika z pewnej obserwacji fizjologicznej (potwierdzonej naukowo) i sposobu wykonywania ćwiczenia. Nie wchodzę tutaj w tę kwestię, którą można poznać z materiałów programu oraz na webinarach zarówno polskich jak i angielskich).
Rewelacją jest zatem wielka oszczędność czasu i wysiłku. Są i inne zalety, które krótko opisałem w artykuliku http://befirst.co/gvo/dobra-kondycja-biznesu-i-twoja/ .

Z punktu widzenia biznesu zaś, produkt, tj. wirtualny trener, otwiera drogę do poprawy kondycji, sylwetki i zdrowia milionom ludzi, którym dotąd ta poprawa nie była dostępna drogą ćwiczeń – przez ich koszt i uciążliwość.
Konkurencja na TAKIM rynku jest znikoma (przynajmniej w Polsce), a zapotrzebowanie – jedno z większych, jakie można sobie pomyśleć.
Wreszcie, sam model biznesu – prowizje afiliacyjne (wielopoziomowy program partnerski) wpisuje się w przyszłościowy i coraz bardziej uznawany sposób na dochód (dodatkowy lub podstawowy) dla KAŻDEGO. Może być zastosowany globalnie dzięki Internetowi, ponieważ ma rynek anglojęzyczny i w przygotowaniu wersje narodowe.

Obecnie wszedł do Polski, co stwarza nam dodatkowe wyjątkowe możliwości w stylu Niebieskiego Oceanu.