Grecka przygoda – powtórnie

Grecja - gdzieś po drodze
Gdzieś po drodze

Wzięło mnie na osobiste wspomnienia. Kontynuuję zatem dłuższą serię krótkich relacji z dawnych podróży zagranicznych. Tak jak parokrotnie pisałem – dla odświeżenia własnej pamięci, jako przyczynek do pamiętnika („blog wsteczny”) i ewentualnie dla pamiątki dla syna i wnuków.

Drugi wyjazd do Grecji (po tym z 1985 r.), odbyłem z żoną w roku 1987 – znów Skodą 125 L, po wspólnej podróży do Włoch.
Mam zdawkowe i sporadyczne notatki w starym kalendarzyku, na podstawie których próbuję odtworzyć przebieg tych wakacji. Niestety, szczegóły zacierają się w pamięci, a także zdjęcia zachowały się bardzo nieliczne i słabej jakości (sorry).
Wyjechaliśmy 5 września (sobota) kierując się przez Słowację na południe. Pierwszy nocleg na dziko na Węgrzech za Miskolcem. Następnego dnia dotarliśmy do Belgradu w Jugosławii (obecnie Serbia). Krótkie zwiedzanie i nocleg za miastem w samochodzie, który do takich sytuacji dostosowaliśmy. Mieliśmy przedtem przykrą przygodę. By nie zagracać wnętrza samochodu sporą ilością zabieranych rzeczy przed wyjazdem zainstalowaliśmy bagażnik dachowy typu „trumna”. Po drodze coś z niego wyciągałem i nie domknąłem go dokładnie. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się że otwarł się na tyle, że sporo z niego wywiało, zwłaszcza ubrań. Potem cofnęliśmy się by sprawdzić co i gdzie jeszcze znajdziemy. Niestety wszystko zniknęło…
Dalsza droga, zwłaszcza z Niszu – piękna. Ale jechaliśmy jeszcze po zmroku i ok. g. 22 dotarliśmy prawie do granicy greckiej. Nocleg i 8 września byliśmy już w Grecji przed południem (kolejka na granicy do odprawy). Dalej pędzimy na południe długą i miejscami górzystą drogą, którą po części pamiętam z poprzedniej wizyty w Grecji. Docieramy do docelowego kempingu w Kokkino Limanaki (o ile dobrze pamiętam czy to było dokładnie tam, czy nieco dalej w kierunku Rafiny) ok. godziny 22 trochę błądząc w ciemności. Ala zmęczona tą długą jazdą i zła na mnie, że nie mogłem trafić. Scysja. Cóż, nie było jeszcze wtedy GPS, a dokładny atlas drogowy zgubiliśmy we wspomnianej przygodzie z bagażnikiem. Nocne rozbijanie namiotu i zasłużony odpoczynek. Na miejscu były sanitariaty, sporo roślinności i niewiele więcej (prawdopodobnie teraz wygląda to inaczej w czasach burzliwego rozwoju turystyki).

Ów kemping, na wschód od Aten, był położony tuż nad morzem na niedużym klifie, poniżej którego znajdowała się dość kamienista plaża – zupełnie inna niż te, które znałem z Chalkidiki. Jedak plażowaliśmy i zażywaliśmy kąpieli. Rozpoznanie okolicy, dłuższe spacery. Mieliśmy zapas prowiantu, kuchenkę gazową – typowe własne wyposażenie kempingowe i przez pewien czas byliśmy samowystarczalni. Ale odwiedzaliśmy też pobliską Rafinę, ładną miejscowość portową i tam wstępowaliśmy na pizzę albo jakiś grecki posiłek. Sklepiki i miejscowy folklor, życie portowe. Dnie były na przemian słoneczne i gorące albo chłodne i wietrzne.
Oprócz zwiedzania okolicznych miejscowości odbyliśmy też wycieczki samochodowe jak np. popołudniową do Sounion ze świątynią Posejdona i słynnym zachodem słońca, a stamtąd wypad do Aten z pierwszą wizytą i wieczorną kolacją i nocnym klimatami. A powrót na kemping o północy. Ambitnie. W ogóle przeważał odpoczynek czynny – to preferujemy. Następnego dnia znów Ateny w upalną niedzielę 13 września ze zwiedzaniem zabytków ze wzgórzem Akropolu, a nawet targu poniżej.

Ateny. nad Plaką
Ala nad Plaką
Ateny w dole

Powrót wieczorem i nocna kąpiel w morzu by orzeźwić się po gorącym i męczącym dni. Następne dni były poświęcone odpoczynkowi na plażach aby 17-go zwinąć czasowo nasz obóz i o godz. 10 ruszyć w dalszy objazd południa Grecji przez Pireus, Salaminę (jak?) do Koryntu – umownej bramy do Peloponezu. Jeszcze raz magiczne Mykeny, o których pisałem przy okazji podróży w 1975 r., Tyryns, Nauplion i Tolo nad morzem. Wciąż upał, więc korzystamy z okazji do kąpieli. Powrót przez Epidauros ze wspaniałym amfiteatrem, Korynt, do Rafiny i naszego kempingu. Jeszcze prawie dwa dni plażowania i kąpieli. Wspomnienie suchych pól z żółwiami, kamienistości wielu miejsc, oznak jesieni, bardzo przygodnych znajomości – raczej nikogo nie poznaliśmy, bo sami sobie wystarczaliśmy – jako zakochani. W planie mieliśmy jeszcze Chalkidiki, więc opuściliśmy naszą bazę (bodajże 20 września po południu) i znów dość długą drogą dotarliśmy do Meteory już po zmierzchu. Niezwykłe wysokie skały-maczugi z niedostępnymi pustelniami i klasztorami robią wrażenie. Podobne do tych jakie widziałem na Atos w poprzedniej podróży. Tu oglądaliśmy klasztor Warłama.

Meteora
Meteora

Równie niezapomnianym wspomnieniem była gorąca noc pod gołym gwiaździstym niebem, tak po prostu na trawie.
W innym wspomnieniu poświęciłem tej przygodzie taki wierszyk (fragment):

… tajemnicze klasztory
na wysokich skalnych maczugach
niedostępne jak gwiazdy,
na które patrzymy
pewnej nocy upalnej.

Namiotu nie trzeba rozstawiać
leżymy i śpimy na trawie
półnadzy, szczęśliwi.

W niebie prawie,
a może prawdziwie?

Już nie zdążylibyśmy zwiedzić półwyspów Chalkidiki, więc wieczorem dojechaliśmy do Salonik, by odpocząć, domyć się i dokupić prowiant. Trochę plaży w Agia Triada, sklepy w mieście i nocleg w hoteliku.
Następnego dnia, 22 września, szybko do granicy i skok do Bułgarii. Obejrzeliśmy Monastyr Rylski w drodze do Sofii, a tam szybkie zwiedzanie i małe zakupy, dalej znów Jugosławia i nocleg w samochodzie na uboczu drogi przed Pirot. Dalej dobrą drogą do Belgradu i przekroczenie granicy węgierskiej. Było bardzo ciepło – znów przygodny nocleg i rano dość wąską drogą do Budapesztu. Tam niedługo, bo to miasto był celem naszej innej dłuższej podróży. Dalej Bańska Bystrzyca i nocleg w hotelu. Następnego dnia Ostrawa i granica Polski, Katowice i nocna jazda do domu.
Miałem bodajże za dwa dni jechać w delegację służbową z Instytutu do Moskwy, stąd pospiech był wskazany by mieć trochę czasu na ogarnięcie się i przygotowanie.
Na szczęście samochód na całej długiej trasie wyprawy zachowywał się nienagannie i nie było żadnej niespodzianki.
I tak 25 września wczesnym ranem zakończyła się nasza podróż do Grecji.
Nie ostatnia.

Grecja – pierwsze spotkania

Grecja uczy, że piękno tkwi w prostocie.
Nie dziw się wspominaniu piękna.

W cyklu wspomnień z podróży, które zapisuję głównie dla własnej pamięci i jako przyczynki do pamiętnika (na tym blogu było ich dotąd co najmniej sześć) – powracam do Grecji.  O tym, jak do niej faktycznie wracałem pisałem krótko w Pożegnanie lata (po pobycie z żoną i synem na Krecie*)
Tym razem o dwóch wczesnych podróżach – jednej razem z żoną, a przedtem samotnej (po rozwodzie z poprzednią).
Zacznę od tej wcześniejszej – z 1985 roku.
Byłem po dość długim burzliwym okresie – uczuciowym, materialnym i rodzinnym. Potrzebowałem odreagowania, oderwania się i odpoczynku.
Znalazłem ofertę wczasów w Grecji na Chalkidiki w okolicy małej miejscowości Nea Vrasna nad zatoką Morza Trackiego, które to wczasy chciałem poszerzyć potem o indywidualną wycieczkę na południe Grecji.

13 września 1985 z samego rana wsiadam na samolot do Sofii, gdzie mam się przesiąść na pociąg do Salonik. W wyniku kłopotów z biletami odjeżdżam dopiero po 20-tej. Przedtem małe zwiedzanie miasta z przygodną dziewczyną, która ma podobny problem, zimno.

W Salonikach jesteśmy dopiero rano, przed południem łapię autobus prawie do celu i na obiad jestem na miejscu.
Mam w hoteliku własny pokój z kuchnią i zapasem jedzenia na tydzień, w tym sporo kotletów schabowych, warzyw itp. w lodówce – będę sobie gotował obiady. W dalszym ciągu niespodziewanie chłodno. Długi spacer rozpoznawczy, ładne piaszczyste plaże – nie takie, jakie przeważają na południu Grecji. W hotelu towarzystwo międzynarodowe, zaprzyjaźniam się głównie z Polakami. W następne dnie dłuższe spacery brzegiem, np. do Stavros (uwaga: nie mylić z miejscowością na południu Grecji; szereg nazw powtarza się w innych miejscach), Vrasna, Asprovalta, Saraiki Akti i inne, których nazw już nie pamiętam, po drodze kąpiele w morzu.
Ładne miejsca (prawdopodobnie wtedy dużo skromniejsze niż obecnie, gdzie wszędzie buduje się hotele), poczucie wolności. Wieczory z kolegami przy piwie lub winie, jedni odjeżdżają inni dochodzą. Pominę opis kolejnych dni, ale zatrzymam się krótko na przygodzie z pewną Austriaczką o imieniu Marketa, która pojawiała się na naszej plaży. Atrakcyjna, więc paru facetów od nas krążyło koło niej. Coś musiało zaiskrzyć, może chodziło o moją odwagę, że zaprzyjaźniliśmy się. Wspólne długie spacery i kąpiele. Aż pewnego dnia zaprosiła mnie do siebie w Stavros, gdzie miała wynajęty pokoik. Na godz. 18. Było to dość daleko, a dzień już dość krótki, więc raczej nie na powrót po ciemku plażą… Coś przeczuwałem…
Kolacja w miłym lokaliku i … wspólna noc. Następnego dnia Marketa u mnie na obiedzie. Dowiaduję się, że wieczorem odjeżdża bodajże do Wiednia, więc krótka przygoda kończy się pożegnaniem. Chyba to wszystko było przez nią zaplanowane…
Cóż, mój pobyt w hotelu też się kończył i to na dzień przed terminem, bo przyjechała do mnie trzema samochodami ferajna znajomych z Libii, z którymi wcześniej byliśmy luźno umówieni na ewentualność takiego spotkania. Proponują, że zabiorą mnie na część swojej rajzy po Grecji. Szybko pakuję się i 28 września – wyjeżdżamy. Przyznam, że dokładna trasa zatarła mi się w pamięci, więc w przybliżeniu było to jak niżej.
Część grupy musiała niedługo wracać do Polski przez Saloniki, więc najpierw pojechaliśmy na zachód, gdzie się pożegnaliśmy w Pronii, a ja dalej na południe ze starymi przyjaciółmi Maćkiem i Danką R. ich Fordem

Pierwsze większe wyzwanie – Mytikas pod Olimpem. Podjechaliśmy pod górę na ile się dało, a potem długie i niełatwe wejście na szczyt (2918,8 m npm).

Pod Olimpem z Danką R.
Olimp zdobyty

Te moje z Danką robił Maciej. Szkoda, że nie ma go na zdjęciach (jest jedno w tutejszych wspomnieniach z Libii). I szkoda, że już dość dawno nie żyje, więc nie jest możliwe skonfrontowanie jego wspomnienia z moimi.

Potem do Wolos, piękna trasa nad morzem, także za Wolos, Termopile, dalej przełomy i widoki na trasie w kierunku Amfisy i Delfów. Samych tych historycznych miejsc i zabytków nie opisuję, bo to sprawy znane.

Biwakowanie po drodze

Dalej trasa przez Archowa, Osios, Lukas, Livadia do Teb i okolic Marathonu. Teby to miejsce szczególnie budzące we mnie tajemnice i legendy antycznego świata, jakby z innego wcielenia…
Wreszcie Ateny – zwiedzanie i smakowanie. Zachowało się trochę zdjęć – tutaj wybór

 

Pod Akropolem

Akropol z Danką R.

W Atenach rozstaliśmy się i dalsze moje peregrynacje odbyłem samotnie polegając na autostopie i czasem na lokalnej komunikacji. Dziś sam siebie podziwiam w ilu miejscach jeszcze byłem i jak sobie radziłem. Noclegi jak dotąd mieliśmy częściowo w hotelikach, na kempingach pod namiotem albo i na dziko. Natomiast mnie trafiały się także w stodole, w opuszczonej szopie, a nawet w cmentarnej kapliczce (miałem „zaprawę” z moich wieloletnich autostopów).

Dalsza droga – Peloponez. Byłem np. w Marmara, w Sarti.
Chciało się więcej, ale musiałem się liczyć z czasem, jaki mi pozostał i funduszami, więc pilnie zawróciłem w kierunku Chalkidiki (całkowicie autostopem), tym bardziej, że miałem apetyt jeszcze na tamtejsze słynne półwyspy „trójzęba” – Kassandra, Sithonia i Athos. Częściowo się udało – z Ormos Panagias na Sitonii kupiłem „rejs” krótkiej wycieczki na Athos. A z Porto Karras przerzuciłem się promem do Kalithea na Kassandrze. Tam miałem niezapomniane pożegnanie z cudownym morzem na plaży.

Promem na Kassandrę

Trzeba było wracać. Częściowo autobusem dotarłem do Salonik. Zatrzymałem się na dwie noce w jakimś hotelu – musiałem się doprowadzić do porządku po tych wszystkich szalonych epizodach – brudny, pomięty, zmęczony. W dzień zwiedzanie, zwłaszcza północnych Salonik, portu, bazary. W nocy jakaś impreza klubowa…
Powrót do Polski pociągiem via Bukareszt (tam trzy i pół godziny na małe zwiedzanie). Potem Przemyśl i mglista Warszawa wieczorem 7 października.

Miałem tu opisać kolejną wyprawę do „kontynentalnej” Grecji z 1987 roku, ale zrobię to później, raczej osobno, bo to wymaga następnego pogrzebania w pamięci i odkopania ew. pamiątek.

Jeśli masz słabość do Grecji, zobacz jeszcze Ach, Grecjo!


* Być może opiszę ten pobyt na Krecie osobno (bo to też było ciekawe doświadczenie), a na dziś tylko wierszyk temu poświęcony:

GRECJA RAZ JESZCZE

W pieczarach Matali
na plażach Krety
w lazurowych głębinach
nurkowanie z synem
samochodem po górach
rausz wina.

Nad zabytkami Fajstos zaduma
Minotaura tajemnice
w wąwozie Imbros kozice
a Agia Galini to święty spokój.

Mogę długo wspominać…
O czasy błogie!

Ach, Grecjo!

Wolność to dobro, które umożliwia korzystanie z innych dóbr.
Monteskiusz

Festos, Kreta (widok na Mesarę)

Ach, Grecjo!

Mam do ciebie słabość, mimo a może przez twoją niefrasobliwość.
Nie dzieje się dobrze, ale ponieważ nie dowierzam politykom, widzę ich obłudę, to podejrzewam, że rację mają ci zwykli Grecy, którzy swą gospodarczą kondycję przypisują przede wszystkim machinacjom bankierów i imperializmowi Unii.
Zaskakujące stwierdzenie? Główni gracze Unii mają na względzie swoje interesy i swój styl życia, bez względu na rezultaty dla rolnika czy rzemieślnika greckiego, bez wsłuchania się w jego głos. Nawet chętnie wykupili by ten piękny kraj (co już po części zrobiono).
Grecy zawsze byli dumni i kochali wolność. Głos Greka jest głosem wolności. Ich styl życia jest tego wyrazem, jest wartością o której zabiegani przedsiębiorcy Zachodu tylko marzą, jeśli w ogóle jeszcze potrafią. Bo dali się zwariować mamonie.

Kocham wracać do Grecji i poczuć tego ducha.
Dziś ta refleksja naszła mnie wraz z powrotem do przepięknej muzyki Vangelisa – jednego z mocarzy „greckiego ducha”. Konkretnie do Mythodei, która scala ukochane mity i ody greckie a jednocześnie uskrzydla nowe heroiczne przedsięwzięcia. Bo akurat ten utwór był dedykowany misji kosmicznej NASA  – Mars Odyssey.

Ta muzyka powala (pozytywnie), zwłaszcza gdy wykonanie z 2001 roku OGLĄDA się w monumentalnej inscenizacji ze świątyni Zeusa w Atenach.
Namiastkę (w stosunku do odbioru na żywo, a mimo to robiącą wrażenie) tego wydarzenia przedstawia nagranie dostępne np. tutaj 
http://www.youtube.com/watch?v=Rm0noyQpzEY

Na początku miałem obawy, że ten monumentalizm i maniera patosu mnie przytłoczy, ale wkrótce ukazało się bogactwo i różnorodność pięknych arii i cieniowań muzyki w kolejnych (10) bezimiennych „movements”. Yes, I was really moved!

Ktoś powiedział, że przy tej muzyce trzeba  dać się ponieść. Bogactwo skojarzeń i odniesień jest ogromne. Sam Vangelis powiedział o tym:

„Nauka i mitologia były tematami, które fascynowały mnie od wczesnego dzieciństwa. Słuchałem wielu takich opowieści od mojej rodziny i ludzi wokół. I to był moment gdy zacząłem pamiętać. Z biegiem czasu przekonałem się jak ważne jest pamiętać – pamiętać tak głęboko jak to możliwe. To pewne, że przez całą historię i teraz tkwią w nas wszystkie kody stworzenia i ewolucji. Uranos i Gaja, walki Tytanów i Gigantów, porwanie Europy, Argonauci i złote runo, Tezeusz i Minotaur, Herkules, Syreny i Nimfy, czerwona planeta Mars ze swymi dziećmi (księżycami) Deimos i Fobos, oliwne drzewo Ateny, dziewięć muz, które łączą to wszystko w harmonii, i coś jeszcze… To wszystko było i jest kawałkiem tych obszarów, którymi wędruję ja oraz muzyka którą tworzę. I każdym razem gdy zagłębiam się w pamięć… odkrywam coś nowego. Mythodea jest właśnie tą małą częścią tych przestrzeni, małą częścią mej łączności z pamięcią, która może być mocniejsza niż uczenie się, jeżeli pozwolimy temu działać.”

Gdy myśl i duch tak odrywa się od twardej rzeczywistości i podąża w inny własny świat, czuję się jak argonauta i jak kosmonauta, jak rozmarzony Grek. I rozumiem dodatkowy element jego buntu, gdy każą mu teraz spłacać wierzycieli, którzy chociaż mają swoje racje, ale nie mają tej bezcennej transcendencji…