Leśne lato 2025

Zieleń i słońce
to wystarczy na udane wakacje.

Do końca lata jeszcze ponad miesiąc, ale już teraz przedstawiam swój prywatny pierwszy mini reportaż wakacyjny.
Oprócz krótkich wypadów „w Polskę” od paru lat większość lata spędzamy z żoną na swej leśnej działce. I stąd piszę. Nasz domek nie jest przystosowany do zamieszkania gdy jest zimno, więc tym bardziej cenimy sobie czas letni i chcielibyśmy jak najlepiej go wykorzystać.
Ten rok wydaje się szczególny. O ile w poprzednim zjawiliśmy się tu już w marcu i kwietniu, a potem dłuższy czas w maju aż po jesień, ponieważ pogoda sprzyjała, to w 2025 dopiero w połowie czerwca.

Prognozy na ogół są mało rzetelne, nie sprawdzają się czasem nawet następnego dnia. Zaniechaliśmy tygodniowego wypadu nad morze (gdzie jeszcze nie byliśmy? – trudne pytanie) w czerwcu wg planu by zrobić to przed wakacjami szkolnymi, bo nie było dobrej pogody.
Coś jest nie tak, gdy temperatury niektórych dni lipcowych są takie jak w lutym.
I na Mazowszu ciągle chmury, a deszczu prawie zero. Chyba nigdy tak marzliśmy jak w tym roku. Aha – „ocieplenie klimatu”… Pogoda to osobny obszerny temat, ale mówiąc krótko – mamy uzasadniony szeregiem wydarzeń-dowodów pogląd, że pogoda jest sterowana.
O tym kiedy indziej.
Prawdopodobnie z powodu przymrozków wiosennych w tym roku w naszym letnim „miejscu na ziemi” nic nie obrodziło – ani jabłonie, ani śliwki, ani grusze, ani aronia, nawet mirabelki, których było zawsze w bród. Dotyczy to całego obszaru – przynajmniej w zasięgu naszych wycieczek, a nie są one krótkie. Zupełnie inaczej niż np. w Warszawie. W sumie – szkoda. Jeden wyjątek – derenia dużo. Długo czekaliśmy też na czarne jagody i grzyby – głównie z powodu suszy (?). Dopiero na początku sierpnia nastąpił stopniowy przełom.

Jednak zadowalamy się wycieczkami i przyjemnym pobytem na działce, zwłaszcza gdy jest cieplej.
nasz domek
A co znajdujemy tuż za jej ogrodzeniem? Borowiki.

W ogóle częściej znajdujemy grzyby bliżej drogi – leśnej czy osiedlowej, niż w głębi lasu. Dziwne, ale może po prostu po lesie chodzą od wczesnego rana zapaleni grzybiarze, bagatelizując brzegi lasu i drogi. Mamy ułatwione zadanie… Spotkaliśmy parę innych osób, które mają podobne doświadczenie – zbierają ładne okazy przy okazji krótkich spacerów – nawet bez zamiaru szukania grzybów.
Najwięcej było maślaków – to nimi się zajadaliśmy, a lepsze grzyby idą do suszenia. Im dalej w sierpień, tym ich więcej.

Co do lasów wokół – tak jak piszę w podobnych relacjach co roku, jest ich coraz mniej. W paru ilustracjach pokazuję przykłady smętnego widoku kolejnych wyciętych kwartałów lasu, skali wyrębu i bałaganu jaki po tym pozostaje.

Drewno zabrane, ale...

"ozdoba" lasu
Są i inne zjawiska, które nas niepokoją. Poniżej szkic listu jaki może wyślę do pobliskiego leśnictwa, chociaż nie sądzę by mi odpowiedzieli. A w ogóle leśniczy siedzi schowany w swojej willi lub jest gdzieś w terenie (chociaż nigdy go tam nie widziałem), przez co trudno zapytać wprost. Do poniższego tekstu dołączam parę fotografii.

—-
… Obserwuję las i w związku z tym mam parę pytań i uwag.

1. Widzę jak pszeniec coraz bardziej opanowuje las, a jest to jego pasożyt, mimo że to drobna roślinka. Czy można z tym coś zrobić?
2. Jako rowerzysta narzekam na psucie dróg przynajmniej na trzy sposoby:
a) Konie kopytami naruszają utwardzenia – czy ktoś kontroluje lub ostrzega ludzi z okolicznych stadnin by przestrzegano wyznaczonych tras?
b) Ciężkie maszyny do wyrębu i wywózki drewna psują drogi, tworzą głębokie koleiny. Czy nie byłoby także w Waszym interesie by te drogi naprawiać albo nawet na stałe niektóre utwardzić?

koleiny na drodze
c) Kłady i motocykle krosowe – o ile wiem nie jest to dozwolone, a na pewno jest to niewskazane ­także ze względu na hałas (płoszenie zwierzyny) i dyskomfort ludzi, którzy tu odpoczywają.

3. Prowadzicie intensywną gospodarkę leśną. Parę pytań (przepraszam, że wkraczam w ten temat bez wiedzy fachowej, ale tym bardziej jestem ciekaw odpowiedzi):
a) Czy wyrąb i zwożenie urobku nie lepiej byłoby prowadzić poza sezonem letnim? Najlepszym czasem jest zima, a szczególnie gdy jest śnieg, co ułatwia ściąganie pni. To byłoby mniej szkodliwe dla podszycia i przyjazne dla turystów w czasie wakacji.
b) Sadzicie dużo sosen, ale z tego co wiem (?) modrzew rośnie szybciej i jest bardziej wartościowy, dlaczego nie widzę tego gatunku w szkółkach ani w ogóle w lesie gospodarczym?
c) Są obszary gdzie po wyrębie nie widać nasadzeń od 2+ lat. Czy to wynika z braku sadzonek czy pracowników?
d) Sprzątanie po wyrębie – widzę takie działania, ale czy wystarczające? [patrz wcześniejsze zdjęcia]
e) Chrust w czasie suszy zwiększa zagrożenie pożarowe. A przy okazji – od dawna nie widzę by były robione i odświeżane pasy (rowy) przeciwpożarowe
f) Pamiętam, jak przed paroma laty dużo się mówiło o tym jak cenne jest drewno, nawet zachęcano do zbierania chrustu jako biomasy. Jednocześnie widzę, że szereg ściętych, nawet solidnych pni pozostaje w lesie. I nie chodzi o rezerwaty, gdzie pozostawia się je by „wróciły do natury”. Drewno już nie jest cenne?

g) Z przykrością stwierdzam że w okolicy jest po wyrębach coraz mniej lasu, który stanowił przed laty, gdy ludzie tam budowali swoje domy/domki, istotny czynnik wyboru miejsca inwestycji i wypoczynku.

h) I jeszcze refleksja w sprawie wyrębu. Widzę ogołocone dość strome zbocza lokalnych górek wydmowych. Czy to nie grozi ich erozją i gorszymi warunkami do ponownego zalesienia?

4. Doceniam stawianie tablic przyrodniczych przy trasach turystycznych, ale jednocześnie widzę, że niektóre starsze nie są zadbane, a także zarośnięte lub powalone.
5. Czy spotykaliście w okolicy wilki? Ja widziałem dwa blisko leśniczówki. Czy jesteśmy bezpieczni w tym terenie?


Przepraszam, że zacząłem od akcentów negatywnych, ale są powody, tym bardziej, że  jest szereg i innych spraw, które nas niepokoją – pisałem o tym w podobnych letnich podsumowaniach, np. Bliżej jesieni w paru znaczeniach.
Nie będę się więc powtarzał, ale powrócę do tego, że postępuje najazd budowlany w okolicy, coraz więcej domów letniskowych, placów z których wycina się las pod te budowy. Dostałem sąsiada, który urządza niemal przedszkole i ogród zabaw dla dzieci, które ściągają w to miejsce z całego letniska oraz swoich znajomych i krewnych prawdopodobnie z Warszawy. Głośno w dzień, głośno do późnych godzin.

Uciekamy do lasu. Marsz 10 000 i więcej kroków – to prawie codzienna norma, ale ostatnio dopiero wieczorem, gdy upał zelżeje (dotyczy części sierpnia).

Do tych marszów potrzebne są dobre buty. I tutaj ciekawostka. Różnego rodzaju obuwie sportowe, jakie obecnie można kupić po rozsądnej cenie, są dość słabej jakości – rozpadają się np. po dwóch sezonach bardziej intensywnego używania.
Żona znalazła w lamusie swoje stare polskie buty a la „adidasy”, które nosiła jeszcze w czasach PRLu. Mimo lat używania nie miały śladów zużycia ani pęknięć. I w nich chodzi do lasu. To był wyrób Pol Sport z Krosna.
Na zdjęciu „niewyględne”, ale nie chodzi o elegancję (zresztą nikt nas nie obserwuje, bo w lesie prawie nikogo nie spotykamy), lecz o wygodę i trwałość. A bywa, że trzeba przejść przez błotko, odcinki kamieniste i pełne szyszek lub korzeni.

Mamy w okolicy strumyk, który odcinał nas od drugiej części owego lasu. Tego lata, w jego pierwszej części, mieliśmy dużą suszę i mogliśmy przechodzić na drugą stronę płytkimi brodami.

A ostatnio suchą stopą na drugi brzeg strumienia

Nie to, żebym się cieszył wysychaniem cieków wodnych, ale to akurat było plusem. Potem były deszcze i znów potok ruszył. Przy okazji – są bobry, które spiętrzają wodę swoimi tamami, ale by je zbudować zwalają wiele drzew. Lecz takie jest prawo natury, ale szkoda np. małej szkółki brzozowej, która już w jednej trzeciej świeci kikutami.

Jeszcze o faunie, tym razem… owadziej. Kiedyś już o tym pisałem, ale ten rok był tajemniczo szczególny – w przeciwieństwie do poprzednich, kiedy nękały nas komary, meszki, kleszcze, muchy, nawet osy – tym razem prawie ich nie było.

Obserwuję przeróżne stworzenia w lesie, ale więcej czasu na to mam gdy przesiaduję w ogrodzie z książkami (każda chwila wolna od licznych prac ogrodowych i  wieczory, bo telewizja na ogół nie działa), półnagi, z bosymi stopami na trawie – bez stresu, bo nic mnie nie gryzie.
I przyglądam się owadom – z podziwem.
Po pierwsze – różnorodność, codziennie coś nowego.
Po drugie – jakże małe stworzenia się trafiają. Niektóre nawet mniejsze niż pół milimetra. I widzę jak badają teren, coś próbują, omijają przeszkody lub inteligentnie (!) je pokonują, gdzieś podążają. Biorę lupę i widzę, jak w tym małym ciałku mają myślącą (w jakimś sensie) główkę, czułki, ssawkę, w miniaturowym korpusie aparat mięśniowy napędzające skrzydełka, podobnie nóżki…

Ten podziw był tematem wierszyka TEORIA WZGLĘDNOŚCI (z debiutanckiego zbiorku 6 prób )

Robaczek,
lawirował wśród traw
spadał i powracał…
Pomyślałem
– trudzi się biedaczek
zagubiony
w swym mikro świecie.
Nagle małe skrzydełka rozwinął
i poleciał ponad sosny
w niebo
dla mnie niedostępne.
To ja poczułem się mały,
zazdrosny.

Co do fauny, to w tym roku widzimy jej mniej. Może dlatego, że wyschnięte strumyki już nie zwabiają łosi i innych kopytnych do wodopoju?
Co do wody dla zwierząt i ludzi spragnionych ochłody, odwiedzamy urocze miejsca nad Bugiem (ok. 4 km pieszo lasami).

nad Bugiem
Szykuje się nowa atrakcja w innej okolicy – rodzaj zwierzyńca, który jest urządzany dla owiec kameruńskich, osłów, lam i alpak, przywieziono też małe kangury. Jest i cięższy kaliber – szkockie krowy i byki i jeszcze jakieś tajemnicze rasy – wypasane na okolicznej łące.

alpaki


Całość nie jest jeszcze dostępna z bliska, wygląda na to, że na otwarcie będą przygotowane dodatkowe atrakcje dla dzieci – zjeżdżalnie, drabinki, huśtawki itp. Na jesieni przyjedzie tutaj wnuk – mam nadzieję, że obiekt będzie już otwarty i pójdziemy do tego mini ZOO.

Nie jest jednak atrakcją to, że coraz liczniejsi sąsiedzi mają psy. Szczekanie, brudzenie nawet pod płotami w czasie spacerów… A nawet psie ujadanie gdy właściciel gdzieś znika i zostawia samotnie pupila uwiązanego na krótkiej smyczy na parę godzin…
Natomiast, jak co roku mamy u siebie sympatyczne towarzystwo półdzikich kotów, które codziennie liczą na jakieś kąski z naszych posiłków lub dobre serce żony, która kupuje im podroby lub gotowe karmy.
Zawsze są i młode. Harcują i mają największy apetyt.

Na koniec jeszcze parę obrazków – z intencją: Ceńmy lasy i cieszmy się nimi póki są i kiedy są najpiękniejsze (jesień już się zbliża…)

las kwiatów topinambur

lasek i trawa
Więcej zdjęć umieszczę na Locusmind.one w tamtejszym osobistym profilu, by ten wpis nie był przeładowany.

PS. Pod wpisami wordpress umieszcza propozycje „wpisów podobnych” – nawet jeśli nie są czasami trafione, to zapraszam do sprawdzenia. Udało się tym razem bez polityki, ale kto lubi takie wątki – znajdzie i takie w innych postach.

Grecka przygoda – powtórnie

Grecja - gdzieś po drodze
Gdzieś po drodze

Wzięło mnie na osobiste wspomnienia. Kontynuuję zatem dłuższą serię krótkich relacji z dawnych podróży zagranicznych. Tak jak parokrotnie pisałem – dla odświeżenia własnej pamięci, jako przyczynek do pamiętnika („blog wsteczny”) i ewentualnie dla pamiątki dla syna i wnuków.

Drugi wyjazd do Grecji (po tym z 1985 r.), odbyłem z żoną w roku 1987 – znów Skodą 125 L, po wspólnej podróży do Włoch.
Mam zdawkowe i sporadyczne notatki w starym kalendarzyku, na podstawie których próbuję odtworzyć przebieg tych wakacji. Niestety, szczegóły zacierają się w pamięci, a także zdjęcia zachowały się bardzo nieliczne i słabej jakości (sorry).
Wyjechaliśmy 5 września (sobota) kierując się przez Słowację na południe. Pierwszy nocleg na dziko na Węgrzech za Miskolcem. Następnego dnia dotarliśmy do Belgradu w Jugosławii (obecnie Serbia). Krótkie zwiedzanie i nocleg za miastem w samochodzie, który do takich sytuacji dostosowaliśmy. Mieliśmy przedtem przykrą przygodę. By nie zagracać wnętrza samochodu sporą ilością zabieranych rzeczy przed wyjazdem zainstalowaliśmy bagażnik dachowy typu „trumna”. Po drodze coś z niego wyciągałem i nie domknąłem go dokładnie. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się że otwarł się na tyle, że sporo z niego wywiało, zwłaszcza ubrań. Potem cofnęliśmy się by sprawdzić co i gdzie jeszcze znajdziemy. Niestety wszystko zniknęło…
Dalsza droga, zwłaszcza z Niszu – piękna. Ale jechaliśmy jeszcze po zmroku i ok. g. 22 dotarliśmy prawie do granicy greckiej. Nocleg i 8 września byliśmy już w Grecji przed południem (kolejka na granicy do odprawy). Dalej pędzimy na południe długą i miejscami górzystą drogą, którą po części pamiętam z poprzedniej wizyty w Grecji. Docieramy do docelowego kempingu w Kokkino Limanaki (o ile dobrze pamiętam czy to było dokładnie tam, czy nieco dalej w kierunku Rafiny) ok. godziny 22 trochę błądząc w ciemności. Ala zmęczona tą długą jazdą i zła na mnie, że nie mogłem trafić. Scysja. Cóż, nie było jeszcze wtedy GPS, a dokładny atlas drogowy zgubiliśmy we wspomnianej przygodzie z bagażnikiem. Nocne rozbijanie namiotu i zasłużony odpoczynek. Na miejscu były sanitariaty, sporo roślinności i niewiele więcej (prawdopodobnie teraz wygląda to inaczej w czasach burzliwego rozwoju turystyki).

Ów kemping, na wschód od Aten, był położony tuż nad morzem na niedużym klifie, poniżej którego znajdowała się dość kamienista plaża – zupełnie inna niż te, które znałem z Chalkidiki. Jedak plażowaliśmy i zażywaliśmy kąpieli. Rozpoznanie okolicy, dłuższe spacery. Mieliśmy zapas prowiantu, kuchenkę gazową – typowe własne wyposażenie kempingowe i przez pewien czas byliśmy samowystarczalni. Ale odwiedzaliśmy też pobliską Rafinę, ładną miejscowość portową i tam wstępowaliśmy na pizzę albo jakiś grecki posiłek. Sklepiki i miejscowy folklor, życie portowe. Dnie były na przemian słoneczne i gorące albo chłodne i wietrzne.
Oprócz zwiedzania okolicznych miejscowości odbyliśmy też wycieczki samochodowe jak np. popołudniową do Sounion ze świątynią Posejdona i słynnym zachodem słońca, a stamtąd wypad do Aten z pierwszą wizytą i wieczorną kolacją i nocnym klimatami. A powrót na kemping o północy. Ambitnie. W ogóle przeważał odpoczynek czynny – to preferujemy. Następnego dnia znów Ateny w upalną niedzielę 13 września ze zwiedzaniem zabytków ze wzgórzem Akropolu, a nawet targu poniżej.

Ateny. nad Plaką
Ala nad Plaką
Ateny w dole

Powrót wieczorem i nocna kąpiel w morzu by orzeźwić się po gorącym i męczącym dni. Następne dni były poświęcone odpoczynkowi na plażach aby 17-go zwinąć czasowo nasz obóz i o godz. 10 ruszyć w dalszy objazd południa Grecji przez Pireus, Salaminę (jak?) do Koryntu – umownej bramy do Peloponezu. Jeszcze raz magiczne Mykeny, o których pisałem przy okazji podróży w 1975 r., Tyryns, Nauplion i Tolo nad morzem. Wciąż upał, więc korzystamy z okazji do kąpieli. Powrót przez Epidauros ze wspaniałym amfiteatrem, Korynt, do Rafiny i naszego kempingu. Jeszcze prawie dwa dni plażowania i kąpieli. Wspomnienie suchych pól z żółwiami, kamienistości wielu miejsc, oznak jesieni, bardzo przygodnych znajomości – raczej nikogo nie poznaliśmy, bo sami sobie wystarczaliśmy – jako zakochani. W planie mieliśmy jeszcze Chalkidiki, więc opuściliśmy naszą bazę (bodajże 20 września po południu) i znów dość długą drogą dotarliśmy do Meteory już po zmierzchu. Niezwykłe wysokie skały-maczugi z niedostępnymi pustelniami i klasztorami robią wrażenie. Podobne do tych jakie widziałem na Atos w poprzedniej podróży. Tu oglądaliśmy klasztor Warłama.

Meteora
Meteora

Równie niezapomnianym wspomnieniem była gorąca noc pod gołym gwiaździstym niebem, tak po prostu na trawie.
W innym wspomnieniu poświęciłem tej przygodzie taki wierszyk (fragment):

… tajemnicze klasztory
na wysokich skalnych maczugach
niedostępne jak gwiazdy,
na które patrzymy
pewnej nocy upalnej.

Namiotu nie trzeba rozstawiać
leżymy i śpimy na trawie
półnadzy, szczęśliwi.

W niebie prawie,
a może prawdziwie?

Już nie zdążylibyśmy zwiedzić półwyspów Chalkidiki, więc wieczorem dojechaliśmy do Salonik, by odpocząć, domyć się i dokupić prowiant. Trochę plaży w Agia Triada, sklepy w mieście i nocleg w hoteliku.
Następnego dnia, 22 września, szybko do granicy i skok do Bułgarii. Obejrzeliśmy Monastyr Rylski w drodze do Sofii, a tam szybkie zwiedzanie i małe zakupy, dalej znów Jugosławia i nocleg w samochodzie na uboczu drogi przed Pirot. Dalej dobrą drogą do Belgradu i przekroczenie granicy węgierskiej. Było bardzo ciepło – znów przygodny nocleg i rano dość wąską drogą do Budapesztu. Tam niedługo, bo to miasto był celem naszej innej dłuższej podróży. Dalej Bańska Bystrzyca i nocleg w hotelu. Następnego dnia Ostrawa i granica Polski, Katowice i nocna jazda do domu.
Miałem bodajże za dwa dni jechać w delegację służbową z Instytutu do Moskwy, stąd pospiech był wskazany by mieć trochę czasu na ogarnięcie się i przygotowanie.
Na szczęście samochód na całej długiej trasie wyprawy zachowywał się nienagannie i nie było żadnej niespodzianki.
I tak 25 września wczesnym ranem zakończyła się nasza podróż do Grecji.
Nie ostatnia.

Grecja – pierwsze spotkania

Grecja uczy, że piękno tkwi w prostocie.
Nie dziw się wspominaniu piękna.

W cyklu wspomnień z podróży, które zapisuję głównie dla własnej pamięci i jako przyczynki do pamiętnika (na tym blogu było ich dotąd co najmniej sześć) – powracam do Grecji.  O tym, jak do niej faktycznie wracałem pisałem krótko w Pożegnanie lata (po pobycie z żoną i synem na Krecie*)
Tym razem o dwóch wczesnych podróżach – jednej razem z żoną, a przedtem samotnej (po rozwodzie z poprzednią).
Zacznę od tej wcześniejszej – z 1985 roku.
Byłem po dość długim burzliwym okresie – uczuciowym, materialnym i rodzinnym. Potrzebowałem odreagowania, oderwania się i odpoczynku.
Znalazłem ofertę wczasów w Grecji na Chalkidiki w okolicy małej miejscowości Nea Vrasna nad zatoką Morza Trackiego, które to wczasy chciałem poszerzyć potem o indywidualną wycieczkę na południe Grecji.

13 września 1985 z samego rana wsiadam na samolot do Sofii, gdzie mam się przesiąść na pociąg do Salonik. W wyniku kłopotów z biletami odjeżdżam dopiero po 20-tej. Przedtem małe zwiedzanie miasta z przygodną dziewczyną, która ma podobny problem, zimno.

W Salonikach jesteśmy dopiero rano, przed południem łapię autobus prawie do celu i na obiad jestem na miejscu.
Mam w hoteliku własny pokój z kuchnią i zapasem jedzenia na tydzień, w tym sporo kotletów schabowych, warzyw itp. w lodówce – będę sobie gotował obiady. W dalszym ciągu niespodziewanie chłodno. Długi spacer rozpoznawczy, ładne piaszczyste plaże – nie takie, jakie przeważają na południu Grecji. W hotelu towarzystwo międzynarodowe, zaprzyjaźniam się głównie z Polakami. W następne dnie dłuższe spacery brzegiem, np. do Stavros (uwaga: nie mylić z miejscowością na południu Grecji; szereg nazw powtarza się w innych miejscach), Vrasna, Asprovalta, Saraiki Akti i inne, których nazw już nie pamiętam, po drodze kąpiele w morzu.
Ładne miejsca (prawdopodobnie wtedy dużo skromniejsze niż obecnie, gdzie wszędzie buduje się hotele), poczucie wolności. Wieczory z kolegami przy piwie lub winie, jedni odjeżdżają inni dochodzą. Pominę opis kolejnych dni, ale zatrzymam się krótko na przygodzie z pewną Austriaczką o imieniu Marketa, która pojawiała się na naszej plaży. Atrakcyjna, więc paru facetów od nas krążyło koło niej. Coś musiało zaiskrzyć, może chodziło o moją odwagę, że zaprzyjaźniliśmy się. Wspólne długie spacery i kąpiele. Aż pewnego dnia zaprosiła mnie do siebie w Stavros, gdzie miała wynajęty pokoik. Na godz. 18. Było to dość daleko, a dzień już dość krótki, więc raczej nie na powrót po ciemku plażą… Coś przeczuwałem…
Kolacja w miłym lokaliku i … wspólna noc. Następnego dnia Marketa u mnie na obiedzie. Dowiaduję się, że wieczorem odjeżdża bodajże do Wiednia, więc krótka przygoda kończy się pożegnaniem. Chyba to wszystko było przez nią zaplanowane…
Cóż, mój pobyt w hotelu też się kończył i to na dzień przed terminem, bo przyjechała do mnie trzema samochodami ferajna znajomych z Libii, z którymi wcześniej byliśmy luźno umówieni na ewentualność takiego spotkania. Proponują, że zabiorą mnie na część swojej rajzy po Grecji. Szybko pakuję się i 28 września – wyjeżdżamy. Przyznam, że dokładna trasa zatarła mi się w pamięci, więc w przybliżeniu było to jak niżej.
Część grupy musiała niedługo wracać do Polski przez Saloniki, więc najpierw pojechaliśmy na zachód, gdzie się pożegnaliśmy w Pronii, a ja dalej na południe ze starymi przyjaciółmi Maćkiem i Danką R. ich Fordem

Pierwsze większe wyzwanie – Mytikas pod Olimpem. Podjechaliśmy pod górę na ile się dało, a potem długie i niełatwe wejście na szczyt (2918,8 m npm).

Pod Olimpem z Danką R.
Olimp zdobyty

Te moje z Danką robił Maciej. Szkoda, że nie ma go na zdjęciach (jest jedno w tutejszych wspomnieniach z Libii). I szkoda, że już dość dawno nie żyje, więc nie jest możliwe skonfrontowanie jego wspomnienia z moimi.

Potem do Wolos, piękna trasa nad morzem, także za Wolos, Termopile, dalej przełomy i widoki na trasie w kierunku Amfisy i Delfów. Samych tych historycznych miejsc i zabytków nie opisuję, bo to sprawy znane.

Biwakowanie po drodze

Dalej trasa przez Archowa, Osios, Lukas, Livadia do Teb i okolic Marathonu. Teby to miejsce szczególnie budzące we mnie tajemnice i legendy antycznego świata, jakby z innego wcielenia…
Wreszcie Ateny – zwiedzanie i smakowanie. Zachowało się trochę zdjęć – tutaj wybór

 

Pod Akropolem

Akropol z Danką R.

W Atenach rozstaliśmy się i dalsze moje peregrynacje odbyłem samotnie polegając na autostopie i czasem na lokalnej komunikacji. Dziś sam siebie podziwiam w ilu miejscach jeszcze byłem i jak sobie radziłem. Noclegi jak dotąd mieliśmy częściowo w hotelikach, na kempingach pod namiotem albo i na dziko. Natomiast mnie trafiały się także w stodole, w opuszczonej szopie, a nawet w cmentarnej kapliczce (miałem „zaprawę” z moich wieloletnich autostopów).

Dalsza droga – Peloponez. Byłem np. w Marmara, w Sarti.
Chciało się więcej, ale musiałem się liczyć z czasem, jaki mi pozostał i funduszami, więc pilnie zawróciłem w kierunku Chalkidiki (całkowicie autostopem), tym bardziej, że miałem apetyt jeszcze na tamtejsze słynne półwyspy „trójzęba” – Kassandra, Sithonia i Athos. Częściowo się udało – z Ormos Panagias na Sitonii kupiłem „rejs” krótkiej wycieczki na Athos. A z Porto Karras przerzuciłem się promem do Kalithea na Kassandrze. Tam miałem niezapomniane pożegnanie z cudownym morzem na plaży.

Promem na Kassandrę

Trzeba było wracać. Częściowo autobusem dotarłem do Salonik. Zatrzymałem się na dwie noce w jakimś hotelu – musiałem się doprowadzić do porządku po tych wszystkich szalonych epizodach – brudny, pomięty, zmęczony. W dzień zwiedzanie, zwłaszcza północnych Salonik, portu, bazary. W nocy jakaś impreza klubowa…
Powrót do Polski pociągiem via Bukareszt (tam trzy i pół godziny na małe zwiedzanie). Potem Przemyśl i mglista Warszawa wieczorem 7 października.

Miałem tu opisać kolejną wyprawę do „kontynentalnej” Grecji z 1987 roku, ale zrobię to później, raczej osobno, bo to wymaga następnego pogrzebania w pamięci i odkopania ew. pamiątek.

Jeśli masz słabość do Grecji, zobacz jeszcze Ach, Grecjo!


* Być może opiszę ten pobyt na Krecie osobno (bo to też było ciekawe doświadczenie), a na dziś tylko wierszyk temu poświęcony:

GRECJA RAZ JESZCZE

W pieczarach Matali
na plażach Krety
w lazurowych głębinach
nurkowanie z synem
samochodem po górach
rausz wina.

Nad zabytkami Fajstos zaduma
Minotaura tajemnice
w wąwozie Imbros kozice
a Agia Galini to święty spokój.

Mogę długo wspominać…
O czasy błogie!

Francja 2

Szanujmy wspomnienia,
Bo warto coś mieć
Gdy zbliży się nasz fin de siècle.
Z piosenki Skaldów

Kontynuuję swoje osobiste wspomnienia  różnych podróży – patrz np. wykaz w Tęsknota za Toskanią.
Jak pisałem ostatnio, trochę dla siebie, trochę dla dzieci i wnuków, trochę dla ciekawych świata. 

I podobnie jak wcześniej – po prawie 50 latach niestety nie wszystko pamiętam. Być może mieszają mi się trochę fakty z różnych moich bytności we Francji.
Zatem w paru miejscach umieszczam [?] by ewentualnie coś poprawić/uzupełnić, co będzie łatwiejsze gdy odnajdę swoich dawnych kompanów, z którymi przeżywałem daną podróż lub gdy jakieś wspomnienie powróci.
Przed uzupełnieniem będzie więc krótko.

— 

To była moja druga podróż do Francji. Rok 1978, czasy gdy jeździło się na saksy za granicę.

Zgadaliśmy się z dwoma kolegami – Januszem W. z mojej pracy oraz Rafałem S. – bratem Tomka S., z którym miałem już doświadczenie pracy w Szwecji i tamtejszych przygód.
Połowa października, czas zbiorów winogron w danym rejonie, a taki był nasz roboczy cel.  Udało się załatwić przerwę w pracy na 3 tygodnie.
Podróż była zaplanowana, przynajmniej w kwestii miejsca docelowego – pewnej winnicy w okolicach Tours. Otrzymaliśmy sygnał od mamy Rafała, która tam pracowała i wkrótce mieliśmy ją „podmienić” – możemy wyruszać.  Miałem swojego Fiacika 125, który posłużył nam jako wehikuł.
Zapakowaliśmy się „na full”, także częściowo we wnętrzu samochodu. Ja i Janusz jako kierowcy, Rafał z tyłu ledwo się mieścił przy swoich ok. 190 cm wzrostu.
I w takich warunkach mieliśmy zamiar dojechać jednym szusem do Paryża.
Prawie się udało gdyby nie fakt, że już we Francji, gdzieś 150 km przed Paryżem nawaliło przednie koło.
Okazało się, że to zatarte łożysko. Doświadczyliśmy życzliwości (podobno to nie jest częste we Francji) pewnego kierowcy TIRa, który zatrzymał się widząc na poboczu małego fiata z nalepką PL. Wyjaśnił nam że często jeździ do Polski i bardzo lubi Polaków, więc to był powód jego pomocy. Ponieważ do najbliższego warsztatu było dość daleko, prowizoryczna naprawa, aby do tego warsztatu dojechać, polegała na zastąpieniu kulek kawałkami pociętego drutu lub gwoździ, co stanowiło protezę łożyska wałeczkowgo. Był późny wieczór, ruszyliśmy, na najbliższej stacji benzynowej podano nam adres najbliższego warsztatu, który oczywiście w nocy był zamknięty. Dotrwaliśmy do rana na tej stacji. Dwóch z nas spało w aucie, a Rafał na krzesełku w budyneczku stacji.  Rano dojechaliśmy do warsztatu, który okazał się specjalizować w samochodach Skody. Ale pomogli nam. W warsztacie pierwszy nie planowany koszt, ale cóż mogliśmy zrobić. 

W tym  czasie trochę zwiedzaliśmy okolicę, a potem szczęśliwie do Paryża.

Zwiedzanie dość szybkie, bo chcieliśmy dotrzeć do celu na umówiony czas, ale  urozmaicone co do odwiedzanych miejsc.
Poniżej parę zdjęć z Paryża i nie tylko – niewiele ich się zachowało lub nie mogę teraz znaleźć. Są słabej jakości (aparat, ząb czasu…), więc przepraszam. Nie ma na nich mnie – to ja robiłem te zdjęcia, chociaż jestem pewien, że takie były np. z dzielnicy La Défense. Wysoki – Rafał, niższy – Janusz. 
(WordPress uparcie umieszcza mi te zdjęcia nie tak, jak chciałem…)


Pod Luwrem

Mijając Orlean i jadąc wzdłuż Loary oglądaliśmy z zewnątrz parę tamtejszych wspaniałych zamków. Dotarliśmy ładnymi okolicami do winnicy położonej niedaleko Montlouis-sur-Loire. To miasteczko leży na lewym brzegu Loary, w drodze do niedalekiego miasta Tours. Winnica to około 20 hektarów winorośli rozrzuconych w paru miejscach z podłożem wapienno-krzemiennym, które dobrze się sprawdza w produkcji głównie  win demi-sec i sec cuvée. Winnica prowadzona jest od pokoleń przez rodzinę Deletang.
Zostaliśmy zakwaterowani w dużym pokoju w znośnych, chociaż skromnych warunkach. W sporym gospodarstwie kwaterowało jeszcze paru innych robotników pozamiejscowych, takich jak my – szukających pracy, także spoza Francji – takie międzynarodowe towarzystwo. Nie mieliśmy doświadczenia w zbieraniu owoców winorośli (ja trochę przy zbieraniu truskawek), ale dość szybko nas przyuczono. Posiłki jadaliśmy wszyscy razem, wspólnie z patronem (Deletangiem) przy dużym stole. Czyli – mieliśmy „jedzenie i opierunek”. Zawsze było wino – prawie wyłącznie białe, oczywiście chleb à la bagietka, do podjadania i którego używało się też do zbierania z talerza sosu i przypraw.
Praca był dość ciężka, ponieważ krzaki rodziły zarówno przy gruncie jak i sporo wyżej – do tych na dole trzeba było przyklęknąć na twardym kamienistym podłożu. Owoce były często ukryte w liściach i trzeba było uważać aby sekatorem nie obciąć sobie i palca. No i zdarzały się  dnie gorące.
Bywało, że opiekun nagle przerywał pracę w jednym miejscu by przerzucić nas na inne pole – czasem nawet dość odległe. Parę razy prowadziłem starego Citroena-dostawczaka by podwieźć ekipę.
W weekendy trochę zwiedzaliśmy okolice, zapamiętałem zwłaszcza Tours i jakieś okoliczne miejscowości  [nazwy? ]
Pamiętam, że byliśmy także w kinie skuszeni czymś, czego w Polsce nie było – na filmie na poły pornograficznym – cóż, młodzi mężczyźni „na głodzie”…

Zbliżał się czas, gdy musieliśmy opuścić winnicę aby zdążyć do Polski w terminie końca urlopu, a i  zbliżał się koniec zbiorów.  Dostaliśmy zapłatę – o ile pamiętam – niewysoką, ale traktowaliśmy ten wypad także jako przygodę.

Jeszcze była chęć na trochę Paryża, czego nie odpuściliśmy. Oprócz zabytków pamiętam wizytę na olbrzymim pchlim targu.  
Droga powrotna przebiegła już bez zakłóceń z tym wyjątkiem, że celnicy z NRD mocno i nieprzyjemnie nas przetrzepali na granicach. Przyjemne było zaś pędzenie po dobrych szosach fiacikiem 105 km na godzinę, co wtedy było osiągnięciem. Jednak Trabanty bywały szybsze…
Źle wyliczyłem datę powrotu i spóźnienie do pracy jeden dzień też było przykre, bo miałem ‚egzamin’ w kadrach – dlaczego spóźniłem się, a nawet pytania z kim i po co kontaktowałem się za granicą i takie tam zaniepokojenie – pracowałem w Instytucie po części pracującym dla wojska.

— 
PS. Napisałem to i publikuję 30.05.2025 po południu, tj. przed ciszą wyborczą w związku z wyborem nowego prezydenta RP.
Skorzystam więc z okazji by zaprosić Czytelnika do okolicznościowego sporego artykułu o wyborach – CZAS DECYZJI. Napisałem go na innej platformie, gdzie toczą się podobne dyskusje.

Tęsknota za Toskanią

Życie to podróż.
A podróże to doświadczanie życia.
LK

Powracam do wspomnień z dalszych podróży. Było ich sporo i już parę takich relacji tutaj umieściłem, przykładowo: Amerykańska przygoda, Chińszczyzna, Casus libijski, Ach Grecjo, Pożegnanie lata (Kreta) … Były też krótkie wzmianki o tych i innych podróżach w https://lapidaria.home.blog/2023/03/05/kawowe-curriculum-vitae/ (zaskakująco?).
O podróżach ogólnie dywagowałem tym wpisie Turystyka – co o niej myśleć / cz. 2 ,  a kiedyś zaznaczałem swoje peregrynacje na mapce 
http://pl.tripadvisor.com/TravelMap-bodymind_13
Podaję z nadzieją, że odzyskam dostęp do tego miejsca, co dziwnie mi się nie udaje.
Teraz zapisuję to w formie krótkich relacji dla rodziny, po trosze dla własnej pamięci (może jako przyczynek do większego pamiętnika?). W tych wspomnieniach mam przyjemność.

Tym razem o Włoszech.

Rok 1986 – samochodowa podróż z żoną do toskańskiego Capalbio z szeregiem miejsc po drodze i w samych Włoszech. Po tylu latach nie pamiętam już niektórych szczegółów, tym bardziej, że na te wspomnienia nałożyły się inne późniejsze – podobnymi szlakami. Jednak szczęśliwie zachował się notatnik, w którym zaplanowałem całą wyprawę, a potem częściowo odnotowywałem realizację etapów. Dzięki temu mogę podać trasę i odtwarzać z pamięci pewne wydarzenia.
Był koniec lata, mieliśmy trzy tygodnie wolnego, byliśmy pełni energii i zakochani. To były jeszcze czasy wielu braków w Polsce i względnego ubóstwa większości polskich turystów. Miałem jednak oszczędności po kontrakcie libijskim (wspomniałem tamtą przygodę na wstępie), więc nie musieliśmy aż tak biedować, chociaż byliśmy parą na dorobku i nie szastaliśmy pieniędzmi. Polegaliśmy na namiocie i często na własnym żywieniu. Nie była nam straszna podróż w nieznane, zdanie się na możliwe improwizacje i niespodzianki.
Skoda 135 L nie sprawiła nam kłopotów i dowiozła nas do celu. Ale zanim to się stało warto wspomnieć chociaż krótko ciekawą drogę.
Nocowaliśmy przygodnie śpiąc często w samochodzie lub na parkingach pod namiotem.

Wyjechaliśmy 9 września, pierwszy etap do Zakopanego (lubimy), nocleg w Domu Turysty i szus do Budapesztu przez Bańską Bystrzycę. Tam tylko nocleg, bo to miasto było celem innej, poślubnej podróży z odpowiednimi atrakcjami i innym standardem.
Dalej wzdłuż Balatonu, a potem przejechaliśmy do pięknej Słowenii (szczególnie góry). Nie mogliśmy pominąć niesamowitych krasowych pieczar w Postojnej, było już jednak za późno na zwiedzanie, więc nocleg w samochodzie, a rano zwiedzaliśmy obiekt dość gruntownie. Pod kątem opisu odsyłam do źródeł z profesjonalnymi zdjęciami np. w sieci.

Z tym miejscem wiąże się pewna przygoda.  Jak w podróżach tamtych czasów mieliśmy parę drobnych rzeczy na ew. sprzedaż by mieć trochę miejscowej gotówki. Nie musieliśmy się narzucać, bo parę miejscowych kobiet zaczepiło nas rano właśnie w takiej sprawie. Kupiły małe przenośne radio. Podaliśmy jakąś cenę z głowy, na którą się zgodziły i zaczęły nam wypłacać należność w miejscowych banknotach. Było ich dużo, ale ponieważ zupełnie nie znaliśmy się na miejscowej walucie, uznaliśmy że wszystko jest OK. Po końcu zwiedzania, na parkingu zostaliśmy namierzeni i otoczni przez te kobiety z awanturą, że mamy zwrócić większą część otrzymanych pieniędzy. Otóż pomyliły się przy wypłacie bodajże dziesięciokrotnie. W tym momencie zrozumieliśmy, zgodnie z pierwotnym przeczuciem, że jednak coś było nie tak, ale z drugiej strony to one liczyły swoje pieniądze i wszystkie razem, zatem podejrzewaliśmy, że może to było po jakieś tamtejszej denominacji? Tłumaczyły się emocjami, jakimś zaćmieniem umysłu. Rozumiejąc tę stratę oddaliśmy bez kłótni prawie wszystko oprócz realnego kosztu radyjka.
Dalej jechaliśmy z myślami: gdyby nas nie znalazły, to okazałoby się że mamy znaczący zastrzyk gotówki, który posłużyłby np. na noclegi w hotelach lub bilety do muzeów. Z drugiej strony gryzłoby nas sumienie, że ktoś stracił przez nas, a te kobiety nie wyglądały na zamożne. Ale gdyby to one nas nie znalazły na parkingu, nie mielibyśmy pojęcia jak je odnaleźć.
Z czystym sumieniem podążaliśmy dalej dość nudną drogą niziną za Triestem, na które to miasto nie mieliśmy czasu, minęliśmy Wenecję, którą zastawiliśmy na drogę powrotną, i skierowaliśmy się autostradą na południe. I pierwsza obserwacja włoska, która potem wielokrotnie się potwierdzała – dużo śmieci przy drogach, coś czego wcześniej w innych miejscach nie widzieliśmy. Śmiecie widzieliśmy i w innych miejscach, np. przy kempingach. Nowością, która jeszcze wtedy nie dotarła do Polski, były też duże plastikowe butelki. Druga obserwacja – wzdłuż szos non-stop tereny prywatne lub zabudowane, więc nasz polski zwyczaj „panowie na lewo, panie na prawo” w jakimś lasku w razie potrzeby, we Włoszech było to bardzo utrudnione. Dojechaliśmy autostradą do Rawenny na wschodnim wybrzeżu, która powitała nas ścianą mocnej ulewy. Mało co było widać, bo zapadał też zmrok, i mieliśmy wielką trudność by odnaleźć upatrzony hotelik. Pomógł nam uprzejmy mężczyzna, który pilotował nas do celu. Rano w dalszą drogę przez Forli i przeprawa przez Apeniny na zachód. W wielu miejscach rajskie widoki. Kolejna obserwacja – przy górskich drogach odrutowane skaliste strome zbocza i napisy ostrzeżenia Caduta massi czyli spadające kamienie/skały.

Dojechaliśmy do wspaniałej Florencji, która powitała nas wielkim upałem ok. 38 stopni. Było ciężko, ale poświeciliśmy zwiedzaniu prawie dwa dni.

Wspomnę tutaj, że z całej podróż niestety prawie nie mamy zdjęć przez dziwną serię wpadek – prześwietliliśmy dwie rolki, a kilka rolek zgubiliśmy przy powrocie do Polski. Uratowaliśmy tylko parę klatek, które dalej pokażę. Co za pech!

Po noclegu w samochodzie, następnego dnia ciąg dalszy zwiedzania z Galerią Ufizzi włącznie.
Dalej Siena, która też zrobiła na nas duże wrażenie – z perspektywy i podczas spaceru uliczkami. Upał był nadal męczący, więc z utęsknieniem myśleliśmy o dotarciu do wybrzeża morza, i tak tego dnia wieczorem, przez Grosseto dojechaliśmy do naszej docelowej bazy, kempingu w Capalbio, tej małej miejscowości nad morzem, niedaleko od miasteczka o tej samej nazwie. Urocze miejsca z plażą i zabytkami. Nie będę opisywał, bo prawdopodobnie w dobie silnego trendu stawiania hoteli i struktury turystycznej, dziś, po ok. 40 latach wygląda to inaczej – polecam sięgnąć do aktualnych przewodników i np. google.com/maps .
Nie mamy stamtąd zdjęć, więc wstawiam jakąś fotkę z Internetu, która pasuje mi ogólnie do tamtejszych wspomnień, zwłaszcza wieczornych, kiedy można było odetchnąć i np. pójść na kieliszek wina do jakiejś knajpki.

Natomiast to, co pamiętamy najlepiej, to właśnie plaże, kąpiele nawet w nocy, wieczorne romantyczne spacery i wycieczki po bliższej i dalszej okolicy. Capalbio to była nasza baza wypadowa. I tak np. w pierwszych dniach wizyta w Santo Stefano z tamtejszymi termami rzymskimi. A potem wypad do Rzymu, a po powrocie dalsze okoliczne miejscowości.
Na Rzym poświęciliśmy dwa dni. Klasycznie – najważniejsze obiekty: Forum, Koloseum, pomniki, fontanna di Trevi …
Poniżej wyblakłe zdjęcie na którym w tle widać Bazylikę Santa Maria Maggiore. To Piazza Venezia z pomnikiem Wiktora Emanuela II na pierwszym planie oraz … żona 🙂 
(Przepraszam za jakość zdjęcia z powodów już wymienionych)

Wciąż było upalnie i męcząco – wspomnę odpoczynek w jakimś większym parku i przykrą przygodę. Po powrocie do samochodu zaparkowanego na nieodległej uliczce zobaczyliśmy wyrwaną klapę bagażnika i brak paru rzeczy. Złodziej nie obłowił się, bo bagaż mieśmy na kempingu, ale szkoda była i złość, która popsuła ten dzień. Na domiar, po zjedzeniu lodów w ten gorący dzień, w nocy dostałem gorączki i nasze zwiedzanie stanęło pod znakiem zapytania. Cudownie, za sprawą modlitwy?, rano poczułem się już lepiej i kontynuowaliśmy rzymską przygodę, której głównym punktem był Watykan. Zwiedziliśmy bazylikę i mieliśmy spotkanie z papieżem na placu św. Piotra. Oto kolejne z paru zachowanych fotografii, słabe zarówno ze starości jak i nieudanego wywołania.

Po Rzymie wróciliśmy do naszej bazy słynną trasą dawnej Via Aurelia. Jeszcze zaliczyliśmy promem Elbę – rozczarowanie, nic specjalnego.
21 września opuściliśmy Capalbio udając się na północ. Przez Piombino dotarliśmy do Porto Ferraio najpierw promem, a potem jeszcze autobusem do Marina di Campo. Piękne widoki.
Dalsza trasa to Pisa, oczywiście z krzywą wieżą (szkoda, że zaginęło zdjęcie na którym podtrzymuję ją by nie upadła). Stamtąd już pośpieszniej przez Lucca, Bolonię i Padwę dotarliśmy 23 września do Wenecji. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju miasto. Do samej zabytkowej części dotarliśmy lokalnym pociągiem przez rodzaj grobli. Oprócz wielu zabytków, naszą uwagę zwróciły liczne sklepy i sklepiki z pamiątkami i wyrobami ze złota.
Poniżej bodajże dwa ostatnie zdjęcia, które jeszcze jako tako można pokazać (próbowałem ulepszyć pewnym programem AI – z małym skutkiem) – żona nad kanałem, którego nazwy już nie pamiętamy i przy innym niekreślonym zabytku.

Na tym w zasadzie zakończyliśmy nasz pobyt we Włoszech. Droga powrotna, też nie bez wrażeń i ciekawych miejsc, prowadziła przez Opatię, Rijekę, Zagrzeb, na Węgry. Nocleg nad Balatonem i znów Budapeszt – tym razem nieco dłużej z małym zwiedzaniem i zakupami upominków dla rodziny. Dalej ponownie przez Bańską Bystrzycę do Zakopanego. Tam wycieczka w Dolinie Strążyskiej i szybko przez Kraków (zwiedzaliśmy razem wcześniej i później), a po drodze do Warszawy jeszcze zwiedzanie Jaskini Raj. W sumie przejechanych 5200 kilometrów.
Powrót do domu 23 września, a już 30.09 podróż samolotem do Moskwy (kolejna z paru delegacji służbowych z Instytutu Lotnictwa tamże, ale także z programem zwiedzania). Ale to na inną opowieść…

Przez sentyment do Toskanii (za którą – nomen-omen tęsknimy, chociaż inne podróże zdobyły potem priorytet, bo odkrywały nowe miejsca) mamy parę książek o tej krainie, jakie się ukazały w Polsce (nie licząc przewodników). Wymienię:
Ferenc Máté – Winnica w Toskanii
Ferenc Máté – Mądrość Toskanii
Ferenc Máté – Wzgórza Toskanii
Mayes Frances – Pod słońcem Toskanii (może pamiętacie film na jej podstawie?)
Małgorzata Matyjaszczyk – Mój pierwszy rok w Toskanii – zapiski spełnionych marzeń. To książka napisana kiedyś na podstawie jej bloga. 
Okazało się, że ten blog wciąż częściowo istnieje i jest przebogaty w treści. I nie tylko o Toskanii, bo i szerzej o Włoszech, tamtejszej kulturze, sztuce, kulinariach, ludziach… Polecam.
https://toskania.matyjaszczyk.com/ 





Amerykańska przygoda

Blogowanie miało początek w prywatnym notowaniu wydarzeń
– osobistych i wokół nas.

 

W moich osobistych wspomnieniach ważną część stanowią podróże. Były już np. o Chinach, Libii, Krecie, były tu wzmianki o Szwecji i Francji… Czeka mnie jeszcze sporo innych, w tym rodzinnych, bo mieliśmy krewnych rozproszonych po świecie – część z dawnej emigracji, część jako skutek drugiej wojny światowej, której żołnierze potem trafiali do Anglii, USA, Australii itd.  Piszę, że mieliśmy, bo już wiele osób nie żyje, a z innymi, zwłaszcza z młodszym pokoleniem, kontakt osłabł lub się urwał. Ale większość tych podróży nie bazowało na powiązaniach z rodziną.
W tym odcinku opiszę w skrócie (bo po 50 latach już nie pamiętam wielu szczegółów) przygodę amerykańską. Skrót wynika też z tego, że to jest wersja robocza względem tej, która powinna powstać gdy uzupełni ją mój kuzyn, z którym tę przygodę dzieliłem. Jednak jeszcze nie uzgodniliśmy wspólnego wspomnienia, a ja spieszę się z chociaż tak skróconą wersją – przed poważną operacją, która wkrótce mnie czeka.
DOPISEK. Udało mi się odnaleźć notatki z tej podróży, co pozwala mi nieco uzupełnić i skorygować niniejszy wcześniejszy wpis.

———

Ta przygoda była ważna ze względu na jakościowy skok w stosunku do wielu poprzednich, które ograniczały się do podróży krajowych (wczasy z rodzicami, obozy harcerskie i studenckie wędrowne, autostop) lub do paru autostopów europejskich. Tak, jednak w PRLu przez pewien czas też można było mieć taką zagraniczną przygodę. Potem  było trudniej, a mimo to jednak wiele osób wyjeżdżało, więc nie był to jakiś ewenement. O tym trochę dalej.
To wspomnienie przytaczam dla siebie jako pobudzenie pamięci i dla mojej rodziny – bardziej niż jako coś publicznego, chociaż zawiera parę ciekawostek, które kogoś mogą zainteresować…

W innym miejscu wspomniałem już krótko o dalszej rodzinie w USA, gdzie po kądzieli wymienię Amelię Koziński (używane zdrobnienie to Mela lub Mimi), która parokrotnie nas odwiedzała w Polsce.

Był rok 1973, koniec sierpnia a wkrótce wrzesień, czyli jeszcze studenckie wakacje. Kończyłem studia doktoranckie na Politechnice Warszawskiej, także angielską szkołę językową „U Metodystów”, byłem po rozstaniu z dziewczyną – czułem się gotowy na nowe wyzwania.
Przyszło dość niespodziewanie jako zaproszenie do USA.

Zaproszenie trafiło także do kuzyna z Wrocławia – Aleksandra Sulkowskiego – z racji podobnego powiązania rodzinnego. Nie znałem wcześniej Olka osobiście. Też miał zainteresowania techniczne – był bodajże wtedy na pierwszym roku studiów Politechniki Wrocławskiej.

Mieliśmy dotrzeć do Wilmingtonu w stanie Delaware (wschodnie wybrzeże, First State). Wszystkie koszty – podróży i pobytu były pokrywane przez Melę/rodzinę.

Zanim przejdę do opisu samej podróży, wrócę jednak do paru ciekawostek związanych z przygotowaniem do wyjazdu.
Żyliśmy w PRL, takie podróże były na celowniku. Owszem, związki z Polonią były na nieco ulgowych zasadach, ale jednak administracyjnie kontrolowane. Prawdopodobnie zwłaszcza przez służby.
Ponieważ państwo zainwestowało w moje studia, a były przypadki ucieczek na Zachód, to zastosowano zabezpieczenie przed takim przypadkiem. Dobrzy znajomi Rodziców, wiedząc że nie miałem takich zamiarów, bo moim bliskim celem było ukończenie doktoratu i ciekawa praca, podpisali weksel na znaczną sumę, która opiewała na te koszty kształcenia (szczegółów nie pamiętam).
Z Olkiem poznaliśmy się bezpośrednio już na lotnisku Okęcie. Towarzyszyły nam reprezentacje rodzin. Objuczeni bagażem, w którym były też prezenty, po odprawie weszliśmy długim korytarzem do samolotu Lotu. Było sporo emocji, bo to był nasz pierwszy w życiu lot i to na tak dalekiej trasie.
Siłą rzeczy nie mieliśmy też doświadczenia w odprawach, procedurach, dokumentach przelotu itp. Do tego doszło jakieś zamieszanie na lotnisku. Nasz
samolot miał dotrzeć do Brukseli, a tam miała być przesiadka na lot do Nowego Jorku (lotnisko Kennedy).
Wystartowaliśmy. Po jakimś czasie, chyba po komunikacie kapitana, że do celu dolecimy o określonej godzinie, zorientowaliśmy się, że leci on do Amsterdamu. Wsiedliśmy nie do tego samolotu! Potwierdziło się to szybko w rozmowie z załogą. Jak się to mogło stać? Nie tylko my coś przeoczyliśmy.
Oczywiście samolot z tego powodu nie zawróciłby, więc dolecieliśmy do Amsterdamu. Tam mieliśmy 40 minut na przesiadkę do Brukseli, ale to spowodowałoby, że bylibyśmy tam spóźnieni. Agentka LOTu doradziła byśmy polecieli do Frankfurtu skąd możemy złapać bezpośredni lot do NY. Mimo całego zamieszania załatwiła nam ten pośredni przelot! Przy okazji podziwialiśmy przez okno ciekawe widoki Beneluxu i Niemiec. Dotarliśmy więc do Frankfurtu (olbrzymi port lotniczy), gdzie udaliśmy się do jakiegoś biura. Tam po dywagacjach rzeczywiście skierowano nas na bezpośredni samolot do Nowego Jorku. Nie wiem jak to załatwiono formalnie, ale załatwili. Nasze bagaże miały być przeniesione. Mieliśmy dłuższe oczekiwanie na samolot rejsowy – 5 godzin. Samo lotnisko było dla nas atrakcją, chociaż mieliśmy tylko częściowy jego ogląd (po stronie po-odprawowej), zapamiętałem np. niekończące się ruchome chodniki, mnóstwo sklepów, bary itp.
Dla nas – młodych ludzi, to wszystko było dodatkową przygodą, którą przyjęliśmy bez większych nerwów, jako że wszystko w końcu się jakoś sklejało dzięki życzliwym ludziom. Zasiedliśmy do Jumbo Jeta (Boening 747) Lufthansy. Robił wrażenie ogromem na zewnątrz, a zwłaszcza wewnątrz. Szerokie przejścia, wygodne fotele ze sprzętem wideo-audio…

Po długim wygodnym locie (ok. 7 godzin) wylądowaliśmy w NY na lotnisku Kennedy. Rutynowo czekaliśmy na bagaż na taśmach, ale gdy już wszystko zostało zabrane przez pasażerów – okazało się że naszego nie było. Zostaliśmy tylko z małym podręcznym. Zapewniono nas, że odnajdzie się później, ale mieliśmy przejść odprawę nie czekając dalej. Zagubieni w wielkim porcie lotniczym nie widzieliśmy by ktoś nas powitał. A przecież czekała nas jeszcze dalsza część podróży – do Wilmingtonu.

W końcu zobaczyliśmy Melę i Stefana, bladą ze zdenerwowania. Biedaczka trwała na posterunku od wielu godzin, chociaż miała wiadomość, że samolot Sabeny, którym pierwotnie mieliśmy przylecieć, też miał opóźnienie.  Gdy tłumaczyliśmy co się stało – trudno jej było uwierzyć. Pomogła w wypełnieniu reklamacji bagażowej. Musieliśmy podać listę rzeczy jakie były w bagażach, a Mela szacowała ich wartość w dolarach na przypadek gdyby się nie odnalazły i otrzymalibyśmy odszkodowanie. Okazało się, że z naszego punktu widzenia było to znacznie więcej niż ich wartość w złotówkach – może lepiej by było aby się nie odnalazły? Szkopuł w tym, że były tam prezenty o znaczeniu symbolicznym ale ważnym.

Po wyjściu z lotniska zaskoczył nas upał połączony z dużą wilgotnością powietrza. Taka aura towarzyszyła nam przez długi czas naszego pobytu w Stanach. Pojechaliśmy taksówką na Manhattan potem przez Bronx (nocny widok nieciekawy) do Pen Station, skąd dalszy odcinek podróży odbyliśmy pociągiem.
A na miejscu samochodem.
Kozińscy mieli nieduży, ale ładny dom, w pięknej zielonej okolicy, w którym czekał na nas przygotowany pokój na piętrze.
Nie zapomnę zapachu jaki tam był, zresztą także w wielu innych miejscach jakie potem odwiedzaliśmy – jakiś delikatny aromat świeżości, coś specyficznego dla Ameryki (?).
Rodzina, którą poznaliśmy to brat Meli – David (oboje z linii rodowej powiązanej z rodziną mojej Mamy, jego żona Eleanor oraz dwóch ich synów – Stefan i David. Mela nie miała dzieci, była niezamężna. Jej życiem była muzyka, podobnie jak jej brata Dawida, była w pewnym okresie nauczycielką muzyki. W jej ślady poszedł zwłaszcza Stefan, który zrobił karierę międzynarodową, o tym znajdziesz dość obszerne informacje – zał. 1.  To był muzyczny dom…
Ze Stefanem korespondowałem od czasu do czasu jeszcze wiele lat później gdy mieszkał i pracował jako m.in. dyrygent w Niemczech.

Stefan Koziński – był wybitnie uzdolnionym kompozytorem, multinstrumentalistą, dyrygentem…

Zmarł przedwcześnie – wg mojej oceny z przepracowania, co odbiło się na zdrowiu serca.
Młodszy David miał jeszcze nieokreślone plany, ale i on po latach dał się poznać od strony artystycznej – zajął się poezją, w czym ma sukcesy znane nie tyko w Delaware (o tym krótko w zał. 2).

Na początek, ponieważ nasze ubrania nie dotarły z bagażem, wyposażono nas w ubiór stosowny do pogody – szorty cut-offs na bazie dżinsów, jakieś koszulki. Okazało się, że nie potrzebowaliśmy wiele więcej, taki swobodny styl panował wśród niemal wszystkich z kim mieliśmy do czynienia.

Niestety mam mało zdjęć z tego wyjazdu, a te które pokażę, są dość słabej jakości – słaby aparat, nie wszystkie wyszły i nastąpiło blakniecie odbitek po wielu latach.
Poniższe zdjęcie pokazuje nas przy obiadowym stole (od lewej David, Olek, ojciec Davida, ja),  podobnie kolejne, a następne jedną z licznych scenek w ogrodzie.

Te spotkania, zwłaszcza w domu, nie za bardzo sprzyjały doskonaleniu języka angielskiego, ponieważ rodzina chciała jak najwięcej słyszeć i ćwiczyć język polski.

Od lewej: Olek, David, Stefan, ja.

Zwracają uwagę nasze długie włosy – to był czas takiej mody, pokłosie kultury hippisowskiej. I spocone czoła – był gorący, wilgotny sierpień i wrzesień.

Po lewej stoi Stefan, poniżej ja, po środku znajomy rodziny, Elenaor, X, Olek.

Zapewniono nam różne atrakcje. Wrzucę niektóre „okruchy wspomnień”. Mógłbym wymienić wiele ciekawych obserwacji w różnych dziedzinach, po części subiektywnych, ale nie chcę rozwlekać tego wpisu.
Np. wizyty w olbrzymich marketach, czego w Polsce wtedy nie było. Mogliśmy tam kupić jakieś pamiątki oraz trochę się doposażyć ubraniowo.
Co do ubrań i w ogóle zaginionego bagażu – znalazł się po ponad 3 tygodniach.

Nie czekając jednak na to, odwiedziliśmy szereg miejsc we wschodnich stanach.
Ale także poznaliśmy dość dobrze sam Wilmington – zabytki oraz city z dominacją wieżowców, głównie Du Ponta. Sam Wilmington oprócz patriotycznych pamiątek to także miejsce wielkich korporacji, np. Du Ponta. Przez jakieś kontakty Kozińskich mieliśmy możliwość zwiedzenia części ich siedziby.

Po „oficjalnej wizycie” w siedzibie Du Ponta

Wtedy jeszcze zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z charakteru tej korporacji (niezbyt chlubnej) jak i w ogóle z politycznych cech zarówno stanu (pro Demokraci) jak i wizytowanej rodziny. To mnie nie interesowało.
W okolicy miasta z ciekawszych miejsc wspomnę piękny ogród oraz muzeum Winterhur, równie piękny Longwood Garden, miasta i miasteczka jak Lancaster (ok. 70 mil), Hershey, Hadley (z muzeum Du Ponta),…

Podróżując przede wszystkim zwiedzaliśmy parokrotnie Nowy Jork.
Był Empire State Building z widokiem na miasto, była wizyta promem na wyspę Liberty Island ze statuą wolności, był Central Park, World Trade Center, Siedziba ONZ (podczepieni pod jakąś wycieczkę zobaczyliśmy wnętrze),  muzeum miejskie przy Central Park, Lincoln Center of Performing Arts (tam m.in. Metropolitan Opera), Madison Square,  poznaliśmy klimat znanych ulic, także dosłownie w sensie gorąca. A także … brudne metro i dużo graffiti.

Na promie do Liberty Island

Dość męczące doświadczenie, ponieważ każda wizyta była jednodniowa – Mela nie chciała tam nocować – mówiła, że to niebezpieczne, ale może chodziło o koszty?

Podobnie było w Filadelfii. Tam zwiedzaliśmy pamiątki narodowe jak Independence Hall, Liberty Bell, Franklin Institute (wielkie muzeum) oraz oglądaliśmy zabytkowe budynki.

Z powagą oglądamy wnętrze Independenc Hall, gdzie podpisano Deklarację niepodległości Stanów Zjednoczonych

Byliśmy też w Waszyngtonie (DC) – większe przestrzenie i kolejne narodowe świętości – widzisz niektóre na paru zdjęciach: Kapitol (wg mnie przeładowany, kiczowaty wystrój – widzieliśmy salę senatu i reprezentantów), Lincoln Memorial, kompleks WaterGate, przepastny Smithsonian Institute, okolice Białego Domu, Centrum sztuki Johna F. Kennedy’iego…

Słynny obelisk w Waszyngtonie

 Widok na kompleks WaterGate

Z Melą przed Lincoln Memorial

Przed Białym Domem

W drodze do Waszyngtonu widzieliśmy szereg innych ciekawych miejscowości, ale i bardziej zwykłych  jak: Dover (najstarsze muzeum w USA), Leves, New Castle (stolica stanu), Lehober (?), …
Mieliśmy także dłuższy objazd po Delaware i paru innych stanach, który wynikał z tego, że David wizytował koledże by wybrać ten w którym miał kontynuować naukę.

Zatrzymywaliśmy się w motelach.

Korzystając z okazji buszowałem po akademickich bibliotekach szukając czegoś co dodałoby coś wartościowego do mojego doktoratu. Nie było to łatwe ze względu na dość hermetyczny temat, ale w końcu udało się wytropić dodatkowy wątek i pozyskać ciekawe materiały.
Ogólnie podziwiałem tamtejsze wygody (np. wszędzie xeroxy do odbijania materiałów, łatwy i swobodny osobisty dostęp do półek). Zostałem też członkiem biblioteki University of Delaware. To, co jeszcze zwróciło mają uwagę w bibliotekach, to niezwykle dużo pozycji dotyczących demokracji – temat wałkowany na wiele sposobów. Po czasie uświadomiłem sobie, że ten kult demokracji nie do końca odpowiadał amerykańskiej rzeczywistości.
Jako ciekawostkę (polityczną?) powiem, że podczas całego pobytu w USA rzadko widywaliśmy „kolorowych”. Specyfika tego regionu?

Po drodze podziwiałem kameralne osiedla eleganckich domów zanurzonych w zielonych okolicach, zwłaszcza Pensylwanii.

Wymienię teraz krótko parę miejsc, jakie poznałem po drodze, chociaż nie nie pamiętam dokładnej kolejności ani wszystkich.
Przez malowniczy Newark do Colgate University w Hamilton, Utica, Syracuse (uniwersytet), wspaniały kampus w Ithaca… Potem droga przez Binghamton, Scranton, do Wilmington.
Ogólnie – przede wszystkim podziwiałem architekturę i udogodnienia tych uczelni.
Niezależnie od tej dużej wycieczki zwiedzaliśmy i odwiedzaliśmy ciekawe miejsca jak Atlantic City w stanie New Jersey z tamtejszą plażą i miejscami rozrywki. To były wypady w grupie zaprzyjaźnionej młodzieży, z którą zdążyliśmy się zżyć. Mieliśmy do dyspozycji sporą limuzynę-kabriolet.

Z przyjaciółmi na przybrzeżnym deptaku w Atlantic City

Niezależnie od tego lokalnie sam prowadziłem półsportową Hondę. Nie pamiętam, czy w tym przypadku miało znaczenie to, że posiadałem już wtedy polskie prawo jazdy, ale dla bezpieczeństwa towarzyszyła mi Mimi.
Mieliśmy też  ponad tydzień spędzony w domu przyjaciół (pod nieobecność rodziców), byśmy mogli czuć się swobodnie w młodzieżowym gronie.
Nie żałowaliśmy sobie różnych rozrywek.

Nie będę dalej zanudzał takimi prywatnymi szczegółami i przejdę do końca tej przygody.
Pełni doświadczeń i wrażeń zakończyliśmy swój pobyt odwrotną drogą samolotem Sabeny z Nowego Jorku (znów Jambo Jet), z przesiadką w Brukseli  i bez wpadek.
Melu (+) – dziękujemy za serdeczność, wspólny czas i tyle wrażeń!

——–

Zał. 1. https://de.wikipedia.org/wiki/Stefan_Kozinski

Zał. 2. https://www.capegazette.com/article/fick-and-kozinski-read-irish-eyes-milton-aug-26/89136

Chińszczyzna

Mówią „Nie dowierzaj kobiecie”
I Chińczykom.
L.K.

Był czas gdy sporo podróżowałem po świecie – służbowo i prywatnie.

W 2005 przemierzyłem różne miejsca w Chinach. Piękny kraj.

xiyan

xiyan

Już wtedy zrobiło to na mnie wrażenie, nie tyko przyrodniczo i zabytkami, ale rozmachem budów i przedsięwzięć na różnych polach. My, w Polsce, w rok po przystąpieniu do UE, byliśmy w powijakach, a dla Chińczyków – „ubogim krewnym”, chociaż o żadnym pokrewieństwie nie może być mowy.
Traktowano nas uprzejmie, w ogóle to rys tamtejszej kultury, ale z nutką wyższości.
Dało się zauważyć, przy wnikliwszej obserwacji, poważanie siły, a lekceważenie spraw czy pomysłów mniejszego kalibru. Rozmowy handlowe odbywały się na stosunkowo niskim szczeblu, więc trudno mi powiedzieć więcej o ówczesnej „wielkiej polityce”.
Poznałem raczej charaktery ludzi, z odkryciem przebiegłości i zaciętości.

Trudno generalizować, bo kontakty z „prostymi” obywatelami były bardzo ograniczone. Na peweno można docenić pracowitość i różne zdolności.

Po latach zainteresowałem się znów Chinami, szczególnie w czasach prezydentury D. Trumpa, który ostrzegał przed potęgą Chin, był za ograniczeniem ich wpływów w Ameryce. Sprawy znane – nie będę ich tu drążył. Ale warto powiedzieć o tym, że rzeczy mają się gorzej niż wielu ludziom się wydaje – szereg państw Zachodu niemal sprzedało się Chinom. Zarówno w sensie polegania na ich towarach (byli bodajże pierwszymi których zalała chińszczyzna, w tym dużo produktów-śmieci, marnej jakości i estetyki, nawet sztuczne jedzenie…), „wyeksportowania” swego przemysłu na Daleki Wschód w imię obniżenia kosztów, jak i politycznie.
Co do przemysłu, to okazało się to zgubne przez utratę własnych rodzimych zakładów i kompetencji wytwórczych. Ale także okazało się złudzeniem, że koszty będą zawsze niższe. Także kosztowna jest korupcja polityczna i gospodarcza.
Jeśli chodzi o wpływy polityczne, to USA oraz szereg innych krajów siedzi w kieszeni Chińczyków, a to przekłada się także na owe wpływy. Mają ukryty głos w wyborze polityków, tworzą grupy influencerów i lobbystów, szpiegują, przejmują firmy. Nie tylko stają się piątą kolumną, ale globalnie i wewnętrznie rośli w siłę, która wkrótce przewyższy amerykańską, a może już to osiągnęli? Nie koniecznie przez swój rozwój bo może raczej przez upadek/osłabienie USA, do czego od dawna dążą.
Kraj z historią paru mileniów działa powoli, planowo z dłuższą perspektywą czasową, systematycznie.
„Przyczajony tygrys, ukryty smok”.

terakotowa1

Terrakotowa armia. Mój przewodnik stale się uśmiechał, a ja nie zauważyłem jego gestu „zwyciężymy”

Co do smoków i tego jak sytuacja niespodziewanie się zmienia – o tym na końcu, a teraz chcę nawiązać do pewnej ważnej książki, która rozpatruje powyższe zagadnienia z polskiej perspektywy.

To obszerne opracowanie Sylwii Czubkowskiej (w czytaniu) –

Chińczycy trzymają nas mocno. Pierwsze śledztwo o tym, jak Chiny kolonizują Europę, w tym Polskę„.

Na początek opisy z wydawnictwa.

Wabią pieniędzmi, perspektywą ogromnego rynku zbytu i tanimi rozwiązaniami technologicznymi.
Wykorzystują niezależność samorządów i uczelni, a także szkół wojskowych do nawiązywania niekontrolowanej przez nikogo współpracy i zdobywania technologicznego know-how.
Przejmują fabryki, legendarne marki motoryzacyjne, media.
Pozyskują informacje o naszym życiu z mediów społecznościowych, telefonów, komputerów, a nawet odkurzaczy i oczyszczaczy powietrza.
Korumpują władze na wszystkich szczeblach, a do wyciszania skandali zatrudniają najlepsze agencje PR.
Zjednują sobie polityków, naukowców, celebrytów i miliony zwykłych ludzi.
Chińczycy w Europie działają niepostrzeżenie, ale na masową skalę.

Chińczycy trzymają nas mocno. Śledztwo o chińskich wpływach, które wprawi cię w osłupienie.

„To nie tylko wnikliwe dziennikarskie śledztwo, lecz także wciągająca opowieść, dzięki której rozsypane puzzle zaczynają układać się w wyraźny i niepokojący obraz: chińskiego smoka moszczącego się w byłych europejskich demoludach”.
– Dariusz Ćwiklak, „Newsweek Polska”

„Obserwowałem, jak Chiny przejmują kontrolę nad Afryką, jak wchodzą do Ameryki Łacińskiej, jak broni się przed nimi Australia. Ale najciemniej jest pod latarnią. Sylwia Czubkowska kreśli świetnie udokumentowany i atrakcyjnie podany obraz dyskretnej i planowanej na dziesięciolecia inwazji na nasz świat, na Europę Środkową, w tym na Polskę. Czyta się jak powieść sensacyjną ze świadomością, że to wszystko prawda. Tak rodzi się przyszłość”.
– Marcin Meller

„Książka Sylwii Czubkowskiej to pasjonujące, napisane z godnym podziwu rozmachem śledztwo o zionącym ogniem smoku kryjącym się pod niewinną maską pociesznej pandy”.
– Michał Potocki, „Dziennik Gazeta Prawna”.

Chyba jeszcze lepiej te zagadnienia pokazuje spis treści (cytuję cały).

Wstęp

ROZDZIAŁ 1: Telefony od fałszywego przyjaciela,
czyli Huawei, 5G i wielka afera szpiegowska
Długi marsz z Shenzhen w świat
Zimno, zimniej, 5G
Suma wszystkich gier i gierek
Wycieczki, restauracje, pochlebstwa
Przedmiot sporu

ROZDZIAŁ 2: Wszyscy ludzie Państwa Środka,
czyli jak działają tylne drzwi między polityką a biznesem
Biznes, który koroduje
Obrotowe drzwi do polityki i mediów
Oligarchia budowana na chińskich zyskach
Eksperci od silnych Chin
Czechy a sprawa chińska

ROZDZIAŁ 3: Dyplomacja z pandami
Chiny +16
Gwiazda C-popu śpiewa o Pradze
Wilcze oczy
Litewski Dawid kontra Goliat

ROZDZIAŁ 4: Już my cię wychowamy,
czyli chiński plan edukacyjny na najbliższe sto lat
Cena Czyni Cuda
Siedmiu synów nauki
Chiny w miejsce Europy
Instytuty nowej sinologii
Dobre maniery na nowe czasy

ROZDZIAŁ 5: Crazy rich Asians na polskich uczelniach, czyli wielka
draka o chińskich studentów
Chińska fala studentów
Cesarski pałac
Nie tacy crazy rich Asians
Kto zarabia na studentach z Chin?
Uczą się, płacą i wymagają

ROZDZIAŁ 6: Chińczycy trzymają nas za portfele,
czyli Alibaba i miliony rozbójników
Jarmark AliExpress
Ile problemów ma Jack Ma?
Procedura 42
Flanki wschodnia i południowa

ROZDZIAŁ 7: Będę jak iPhone, tylko nie pytaj mnie
o Tybet, czyli jak Xiaomi podbija serca milionów
iPhone‘y Europy Wschodniej
Xiaomi Way
Litewski cios
Czas na samochody

ROZDZIAŁ 8: Na chińskim procencie, czyli od wielkich inwestycji do
wielkich kłopotów
Dyplomacja chwilówkowa
Syndrom COVEC
Most do Europy
Wściekłe ptaki nad Bałtykiem

ROZDZIAŁ 9: TikTok, Krecik i panda, czyli jak się tworzy Chmese dream
Live streamy, tiktoki i gierki
Bracia w dezinformacji
Chiński kret

ROZDZIAŁ 10: Nie myśl, że uciekniesz,
czyli Chiński Brat patrzy coraz uważniej
Sprawa countrymana
Kraj 200 min kamer
Kamery, skanery, drony

ROZDZIAŁ 11: Przyjaźń z węgla, stali
i nagiętych norm ekologicznych
Nasze zdrowie albo twój zysk
Nowe, zielone Chiny
Miedziana twierdza
Ekologiczne nimby
Dlaczego miałabym się tym martwić?
Ataki i groźby

ROZDZIAŁ 12: Okrążeni ze wszystkich stron, czyli jak Chińczycy
przejmują nasze drogi, koleje i porty
Marzenia o Nowym Jedwabnym Szlaku
Bóg, szczęście, Orban i Chiny
Gdyńkong, czyli po co Chinom Bałtyk
Sokołem na wschód

Zamiast epilogu. Rozmowa z profesorem
Clive‘em Hamiltonem

Przypisy

Pokazują się pochlebne recenzje tej książki, nie wiem czy warto dokładać swoją, chociaż kusi mnie pokazania dodatkowych aspektów jak „zaraza z Wuhan” i cała afera kowidowa oraz szereg innych tajemnic. Bo Chiny to nie tylko kraj piękny, ale właśnie pełen tajemnic, np. tych historycznych.
Po lekturze książki i jak czas pozwoli – wrócę do tematu.
A na zakończenie wspomnę rzecz zaskakującą w paru punktach, też do przyszłego rozwinięcia:

1. Wbrew powszechnym ocenom – Chiny są na skraju … bankructwa.

2. Nie będzie wojny amerykańsko-chińskiej – przynajmniej nie w najbliższych latach

3. W Chinach (Ludowych) nie rządzą ci, o których myślimy

4. Afera balonowa nad Ameryką – to nie były chińskie balony

5. Smoki chińskie to nie tylko folklor – to element nazw tajnych stowarzyszeń o wielkich globalnych wpływach

Będzie i więcej…

pekin1

Pekin ma wiele zabytków

PS. O przykładowej innej mojej przygodzie zagranicznej zobacz Casus libijski.

Postawisz mi kawę?

Cięższe czasy dla emeryta

sercowa_kawa

Zrodziliśmy się dla pomocy wzajemnej.
Marek Aureliusz

Nie będę pisał o banałach – wiemy jak jest. Więc krótko – do rzeczy…
Na tutejszym blogu mam bodajże ponad 500 wpisów, często artykułów (może więcej – już nie liczę).
Ale publikuję też od ponad 20 lat w wielu innych miejscach i w mediach społecznościowych. Piszę recenzje książek na dedykowanych portalach.
Wszystko to dotąd niekomercyjnie – „pro publico bono”.
I myślę, że to komuś i czemuś służy.
Może czas jednak mieć także chociaż drobne wsparcie na domeny, hosting, za czas i pracę?
Oferuję głównie wiedzę praktyczną, w tym informacje, które niełatwo znaleźć gdzie indziej. Czasem jednak też po prostu tak blogowo, osobiście z refleksjami, nawet poetycko…
Na początek ZAPRASZAM też na:
https://www.StefanGarczynski.pl  – kilkanaście opracowanych książek, opublikowałem jako darmowe ebooki, kilkadziesiąt artykułów, wspomnień i innych materiałów o Autorze
https://www.LepszeZdrowie.info – około tysiąca wpisów, często artykułów o zdrowiu i zagadnieniach z nim związanych.

Na stosunkowo nowej stronie https://locusmind.com//pages/korcz o zmianach na Ziemi i układzie sił społeczno-politycznych dałem na dziś 230 wpisów – wiele z nich ma załącznik w postaci obszernego raportu w PDF.
Było przy tym „trochę” pracy…

Postawisz mi symboliczną kawę?
(ale jestem jej amatorem także niesymbolicznym –
https://www.facebook.com/KawaNaZdrowie)

>> https://buycoffee.to/czytaj
Dziękuję.

PS. Oczywiście, to rodzaj prywaty, ale nie zapominajmy o wspieraniu bardziej potrzebujących.
Zerknij zatem czasem też na stronę https://www.facebook.com/naszeSERCA  i podobne.

Casus libijski

POLITYKA – racjonalna działalność na rzecz wspólnego dobra.
prof. M. Krąpiec

Przez prawie trzy lata osiemdziesiąte pracowałem na kontrakcie w Libii. Uczyłem w collegu (tak to można określić) technicznym w Trypolisie. Także doszkalałem (osobne lekcje) studentów w języku angielskim, ponieważ średnio sobie z tym radzili.

Był to bardzo ciekawy okres w moim życiu.

Można powiedzieć, że dość dobrze poznałem kraj, tubylców, zwyczaje. Podróżowałem do interioru i wzdłuż wybrzeża. Szczególnie morze mnie uwiodło – długie i urozmaicone plaże, sporo nurkowałem także z harpunem, w ogóle był to czas sportowego udzielania się.

libia-LK

(na libijskiej plaży)

Pouczające zwiedzanie rzymskich pamiątek – niektóre budowle zachowały się dobrze i były imponujące.

Miałem tamtejsze prawo jazdy, okresowo samochód do dyspozycji, przywiozłem sobie z Polski swój ulubiony rower, więc robiłem i takie wycieczki.
Wszędzie czułem się bezpiecznie, także w czasie samotnych wędrówek po mieście, nawet w nocy.
Jako nauczyciele byliśmy traktowani z estymą. Dobrze traktowani pod kątem warunków bytowych, zamieszkania, wyżywienia – łącznie z towarzyszącymi rodzinami. Zarobki były też dobre (chociaż znacznie uszczuplone przez krajowego pośrednika). Mieliśmy też bezpłatne przeloty na urlop w Polsce. Sklepy były dobrze wyposażone, towary z całego świata.
Nie doświadczyliśmy wcale nietolerancji religijnej, w miejscowym kościele katolickim gromadziły się co niedzielę tłumy.

Była tam spora Polonia, spotykaliśmy się sportowo i towarzysko w grupach specjalistów zatrudnionych przy różnych kontraktach – portowych, geodezyjnych i geograficznych, drogowych, budowlanych, w służbie zdrowia, na uczelniach itp. Zatrudnieni byli ludzie z wielu krajów.
Libia się rozwijała i było widać inwestycje na dużą skalę, przeskok do nowoczesności przy jednoczesnym zachowywaniu tradycji.

Nie interesowałem się wtedy zbytnio sprawami politycznymi. Wiedzieliśmy co nieco o przywódcy – Muammarze Kaddafim (Mu’ammar al-Kaddafi), ale nie był on jakoś specjalnie widoczny (oprócz plakatów czy murali), podśmiewaliśmy się trochę z jego ideologicznej „zielonej książeczki”, ale tak naprawdę nie zagłębiając się w jej treść. Można było narzekać na biurokrację – jak to w państwie socjalistycznym, chociaż był to ustrój specyficzny, określony przez Kaddafiego jako ‘trzecia droga” między socjalizmem a kapitalizmem.

Po powrocie do kraju tamtejszy świat zacierał się w pamięci i dopiero po latach dochodziły do mnie różne medialne wieści o „dyktatorze” i „zbrodniarzu”. My wtedy zachłysnęliśmy się „wolnością” i kapitalizmem po 1989 r., zatem wszystko co socjalistyczne stawało się passe i be.

Dziś wyłania się szerszy obraz. Widać faktyczne przewiny tego przywódcy, który nie stronił od podejrzanych kontaktów, międzynarodowego wspierania rewolucjonistów i terrorystów, a z drugiej strony dochodzi do naszej świadomości jak dużo zrobił wtedy dla swego narodu i jak to zostało zaprzepaszczone.

I dlaczego tak się stało.

Kaddafi był postacią kontrowersyjną ale nietuzinkową. Przykład człowieka, który wybił się z nizin społecznych na najwyższą pozycję w państwie, a nawet aspirował do przywództwa panafrykańskiego.

Przytoczę najpierw parę informacji encyklopedycznych.

Po objęciu władzy w wyniku bezkrwawego przewrotu ogłosił, że rewolucja oznacza „wolność, socjalizm i jedność”, a w najbliższych latach zrealizowane zostaną środki, które doprowadzą do tego celu. Można powiedzieć, że dokonał tego.

Kaddaffi znacjonalizował niearabską własność. Zlikwidował też amerykańskie i brytyjskie bazy wojskowe. W 1977 państwo zmieniło nazwę na „Wielka Arabska Libijska Dżamahirijja Ludowo-Socjalistyczna”. Zmiana ta była efektem jego programu ideowego zawartego w tzw. Zielonej książce. W latach 1977–1979 pełnił urząd sekretarza generalnego Powszechnego Kongresu Ludowego. W marcu 1979 roku zrezygnował ze wszystkich funkcji państwowych; w rzeczywistości sprawował dyktatorską władzę jako tzw. Przywódca Rewolucji 1 Września i zwierzchnik sił zbrojnych.

W polityce międzynarodowej entuzjastycznie odnosił się do zjednoczenia świata arabskiego. Głównym celem jego polityki była likwidacja Izraela.

Środki na prowadzenie wojen, ale przede wszystkim dla rozwoju kraju czerpał z eksploatacji złóż naftowych. Dążył do poprawy wydajności sektora naftowego. W październiku 1969 ogłosił, że bieżące warunki handlowe są nieuczciwe, korzystają na nich zagraniczne korporacje zamiast państwo libijskie.

We wrześniu 1973 roku ogłoszono nacjonalizację wszystkich zagranicznych firm naftowych w Libii. Dla Kaddafiego był to ważny krok w kierunku budowy socjalizmu. Reformy okazały się sukcesem gospodarczym, podczas gdy w 1969 roku produkt krajowy brutto wynosił 3,8 miliarda dolarów amerykańskich, to w 1974 roku wzrósł do 8,170 miliardów, a w 1979 do 24,5 miliarda. Normy życia Libijczyków w ciągu pierwszej dekady administracji Kaddafiego znacznie się poprawiły. W 1979 roku średni dochód na mieszkańca wynosił 8170 dolarów (w porównaniu do 40 dolarów w 1951). Dochód ten był powyżej średniej wielu krajów uprzemysłowionych, w tym Wielkiej Brytanii i Włoch.

Od 1969 do 1973 wprowadzono programy socjalne finansowane z pieniędzy z ropy, w ramach których budowano domy i poprawiono systemy opieki zdrowotnej oraz edukacji. W ten sposób znacznie rozszerzono sektor publiczny, dając tym samym zatrudnienie tysiącom ludzi. Wprowadzono obowiązek szkolny i program alfabetyzacji dorosłych, a uniwersytety uczyniono darmowymi. Założono Uniwersytet Beida, a rozszerzeniu uległy Uniwersytet Trypolitański i Uniwersytet Bengazi.

W marcu 1978 roku rząd wydał wytyczne do programu redystrybucji mieszkań, na celu miało to doprowadzenia do sytuacji w której każdy dorosły Libijczyk będzie miał własne mieszkania i dzięki temu będzie zwolniony z płacenia czynszu. Większości rodzin zakazano też posiadania więcej niż jednego mieszkania a dawne mieszkania pod wynajem zostały zajęte i sprzedane lokatorom. Zwolennicy chwalą jego administrację za utworzenie społeczeństwa bezklasowego na drodze reform prawnych. Podkreślają jego osiągnięcia w zwalczaniu bezdomności i zapewnieniu dostępu do żywności i wody pitnej. Podkreślają, że za jego rządów, wszyscy Libijczycy korzystali z bezpłatnej nauki na poziomie uniwersyteckim i wskazują na drastyczny wzrost szybkości alfabetyzacji po rewolucji 1969. Zwolennicy chwalą go również za osiągnięcia w służbie zdrowia i wprowadzenie systemu darmowej opieki zdrowotnej, podkreślając, że za jego czasów z kraju wyeliminowano choroby takie jak cholera i tyfus a długość życia podniosła się.

Dużo pieniędzy pochłonęły projekty nawadniania, w tym Wielka Sztuczna Rzeka, która dostarcza wodę z podziemnych naturalnych zbiorników na Saharze. Składa się na nią 1300 studni, które dostarczają ok. 3 milionów m³ wody dziennie do miast na wybrzeżu kraju. Miało to umożliwić  inwestycje w niezależność rolniczą, nawadnianie pól, co nie do końca się udało po zniszczeniach wojennych.

Na początku XXI w. by poprawić poziom gospodarki próbowano nowych rozwiązań – część gospodarki Libii uległa prywatyzacji, ale – mimo odrzucenia socjalistycznej polityki nacjonalizacji przemysłu, opisanej w „Zielonej książeczce” – rząd dalej twierdził, że ustrojem gospodarczym Libii jest „socjalizm ludowy”, a nie kapitalizm. Zadowolonych z reform al-Kaddafi w przemówieniu w marcu 2003 roku wezwał do prywatyzacji na szeroką skalę. W 2003 roku przemysł naftowy został w dużej mierze sprzedany prywatnym korporacjom. Do 2004 roku bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Libii wyniosły 40 miliardów dolarów, w porównaniu z 2003 rokiem odnotowano więc sześciokrotny wzrost.

Co do działalności wywrotowej, Libia poprzez wspieranie takich ruchów chciała być postrzegana jako lider walki Trzeciego Świata przeciwko kolonializmowi i neokolonializmowi. Choć wiele tych grup było oznaczanych jako „terroryści”, Kaddafi odrzucił taką klasyfikację, traktując je jako grupy rewolucjonistów zaangażowanych w walkę wyzwoleńczą.

Po słynnym zamachu nad Lockerbie, 16 sierpnia 2003 rząd libijski podpisał ugodę i wziął na siebie odpowiedzialność za oraz zobowiązał się wypłacić rodzinie każdej z ofiar po 10 milionów dolarów.

W ramach rewolucji ludowej zapraszał obywateli kraju do tworzenia komitetów ludowych, które miały podnosić świadomość polityczną Libijczyków. Twierdził, że jest to forma bezpośredniego udziału obywateli w życiu politycznym. Taka struktura była według niego bardziej demokratyczna aniżeli tradycyjny system oparty na reprezentatywnej partii, o których wyrażał się że dzielą społeczeństwo.

Pomimo wcześniejszych ostrych środków przeciw wewnętrznej opozycji w 1988 roku. Al-Kaddafi, krytykując Komitety, stwierdził, że „prawdziwy rewolucjonista nie praktykuje represji”, i z jego inicjatywy uwolniono setki więźniów politycznych. Wydano Wielką Zieloną Kartę Praw Człowieka. Zawierająca 27 artykułów księga zawierała prawa i gwarancje zmierzające do poprawy sytuacji praw człowieka w Libii, ograniczenia stosowania kary śmierci (wezwano też do ostatecznego jej zniesienia). Wiele z zaproponowanych artykułów zostało zrealizowanych w następnym roku, potem – wyniku zamachów i buntów przeciw władzy, pewne sankcje były przywrócone.

Pod wpływem amerykańskiej inwazji na Irak, w grudniu 2003 roku, Libia wyrzekła się posiadania broni masowego rażenia, zlikwidował program broni chemicznej i jądrowej.

Kaddafi popierał zatrzymanie afrykańskiej imigracji do Europy.

W 2006 roku Libia została usunięta z amerykańskiej listy państw sponsorujących terroryzm. Komplikacje i niezadowolenie wewnętrzne wywołało w końcu wojnę domową.

I tutaj podejrzewam, że dokonało się ostateczne pozbycie się takiej Libii i jego przywódcy, ponieważ Zachód, a w szczególności tzw. Deep State miał inne plany.

Na podstawie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ do walki z wojskami wiernymi al-Kaddafiemu przystąpiła koalicja wielu państw (np. Francja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Kanada, Włochy, Belgia), między innymi wysyłając samoloty nad tereny objęte konfliktem. 27 czerwca 2011 roku Międzynarodowy Trybunał Karny wydał nakazy aresztowania Mu’ammara al-Kaddafiego, a bojówki przeciwników w końcu go dopadły i zabiły.

Tyle krótkiej rekapitulacji historycznej, która jest potrzebna by zrozumieć lub przynajmniej zastanowić się, co zniszczono i dlaczego.

Nie chcę apoteozować Kaddafiego – był dyktatorem, miał wiele grzechów na sumieniu. Podobnie socjalizmu, a tym bardziej islamu. Jednak – w świetle tego dokąd zmierza świat pod zapędami oligarchii kapitalistycznej, z jej globalistyczną dyktaturą i planami Wielkiego Resetu NWO – można się zamyślić, czy nasza demokracja jest lepsza od tej, jaką Kaddafi próbował wprowadzić. Albo – czy nie zboczyła z kursu? I czy wprowadzanie na siłę zachodniego pojmowania demokracji do krajów z inną cywilizacją się sprawdza? Jego niektóre rozwiązania były utopijne, przynajmniej w realiach dzisiejszego świata, ale jak na człowieka z ludu bez odpowiedniego przygotowania, w warunkach swej kultury, środowiska i czasu – czy można było oczekiwać więcej?
I tak okazał się politykiem elastycznym i z wizją.

Już parokrotnie widziałem zestawienia podobne do tego jak niżej. Koresponduje z wieloma wiadomościami encyklopedycznymi, jakie podałem, oraz własnymi doświadczeniami, zatem nie traktowałbym tego jako propagandę. Zacytuję i miejscami dodam komentarz w [  ].

Tytuł: 16 prawdziwych powodów, dla których Kaddafi został zabity.

[nie jestem pewien czy z tych wszystkich powodów, ani czy nie było ich więcej, np. takiego, że Kaddafi chciał się uniezależnić od rozliczeń dolarowych – może to było przede wszystkim takim powodem?
Podobnie nie mogę potwierdzić niektórych faktów, ponieważ owego czasu nie śledziłem wszystkiego na tyle, by to odnotować – byłem w innym środowisku niż rdzenny Libijczyk]

  1. W Libii nie było rachunku za prąd, elektryczność była darmowa dla swoich obywateli.
  2. Nie było odsetek od kredytów, banki były państwo, a odsetki 0% od pożyczek dla jej obywateli były prawem. [to się nie mieści w głowie światowej finansjerze, która oprócz bodajże Iranu i Korei Płn. opanowała swymi mackami cały świat]
  3. Kaddafi obiecał, że jego rodzice nie dostaną domu, dopóki ostatni mieszkańcy Libii nie będą mieli domu. Ojciec Kadafiego zmarł w namiocie za czasów panowania.
  4. Wszyscy nowożeńcy w Libii otrzymali od rządu 60.000 dinarów na zakup własnego mieszkania i założenie rodziny.
  5. Szkoła i opieka zdrowotna obywateli były bezpłatne. Przed Kaddafim umiejętność czytania i pisania populacji wynosiła zaledwie 25 %, a podczas jego panowania wzrosła do 83 %.
  6. Gdyby obywatele chcieli mieszkać na wsi, dostaliby darmowy dom, maszyny do przetwarzania ziemi, nasiona i bydło.
  7. Ci, którzy nie mogli być leczeni w Libii z powodu specyficznej choroby, państwo zapewniało im bezpłatne leczenie za granicą, plus 2,300 $ za nocleg i podróż.
    [taką opieką byli otoczeni też zagraniczni pracownicy]
  8. Gdyby Libijczyk kupił samochód, rząd sfinansowałby 50 % ceny samochodu.
  9. Cena oleju i benzyny dla pojazdów wynosiła 0,14 USD za litr.
  10. Libia nie miała długu zewnętrznego, a jej rezerwy szacowano na 150 mld za granicą. (globalne banki skonfiskowały te pieniądze i rzekomo są zamrożone)
    [znów – to nie powinno mieć miejsca w pojęciu finansjery i polityków, którzy traktują zadłużenie jako instrument nacisków i uzależnienia]
  11. Część Libijczyków nie mogła zostać zatrudniona od razu po zakończeniu edukacji, więc państwo płaciłoby tym obywatelom średnie wynagrodzenie zgodnie z kwalifikacjami, dopóki nie znajdą pracy w zawodzie.
  12. Część sprzedaży libijskiej ropy została wpłacona bezpośrednio na konta wszystkich obywateli.
  13. Matka, która urodzi dziecko w Libii otrzymała od państwa 5.000 USD [a rodziny były i tak wielodzietne, rodzinę w ogóle traktowano priorytowo, a to że pozwalano nam wziąć rodzinę było wyrazem zrozumienia jej roli w życiu]
  14. 40 bochenków chleba kosztowało 0.15 $.
  15. 25 % Libijczyków miało wykształcenie i dyplom. [dbano o wykształcenie, potwierdzam osobiście]
  16. Kaddafi uruchomił największy na świecie projekt nawadniający, aby umożliwić każdemu zamieszkanie także w rejonach pustynnych i rozwinąć lokalne rolnictwo.
    [a skończyło się tym, że po obaleniu Kaddafiego nie dopuszczono do tego i Libia importuje większość żywności]

Ponieważ szczególnie interesują mnie sprawy zdrowia i opieki medycznej, to zwrócę uwagę na wystąpienie Kaddafiego podczas 64. Zgromadzenia Ogólnego ONZ.  Poniżej odnośny fragment (str. 26 z oficjalnego zapisu –https://www.un.org/ga/search/view_doc.asp?symbol=A%2F64%2FPV.3&Submit=Search&Lang=E#page=26 ):
Today there is swine flu. Perhaps tomorrow there will be fish flu, because sometimes we produce viruses by controlling them. It is a commercial business. Capitalist companies produce viruses so that they can generate and sell vaccinations. That is very shameful and poor ethics. Vaccinations and medicine should not be sold. In The Green Book, I maintain that medicines should not be sold or subject to commercialization. Medicines should be free of charge and vaccinations given free to children, but capitalist companies produce the viruses and vaccinations and want to make a profit. Why are they not free of charge? We should give them free of charge, and not sell them. The entire world should strive to protect our people, create and manufacture vaccinations and give them free to children and women, and not profit by them.”

To, że przewidywał wywoływanie obecnych epidemii można uważać za nadinterpretację, ale czy nie miał racji co schematu i do praktyk Big Pharmy? I co do tego jak powinna wyglądać realna pomoc zdrowotna państwa dla ludzi?

Kończąc – żal mi Libii po tym jak została zniszczona wojną, upokorzona w swoich niepodległościowych aspiracjach, celowo skłócona wewnętrznie politycznie, podporządkowana korporacjom międzynarodowym, popadła w chaos społeczny i gospodarczy. Widzę w tym bezlitosną rękę globalistów dążących już od dziesięcioleci do likwidacji bogatych państw, które chciałyby być niezależne i w ten sposób mogłyby „demoralizować” i buntować swą postawą inne podobnie aspirujące.
Żal moich studentów, którzy mogli mieć lepszą przyszłość i z którymi nie wiadomo co się stało, czy przeżyli wojny…
I żal marzenia, że kiedyś jeszcze raz tam pojadę – dla tamtejszej egzotyki i obudzenia dobrych wspomnień.

Podobieństwa przyciągają

nadaję z lasu

 

Nie trzeba mieć wszystkiego,
wystarczy mieć to co najlepsze…
Damian Aleksander

Powracam z sentymentem do niewielkiej książeczki „Lapidaria podRóżne” (autor Damian Aleksander,
Wydawnictwo: Papierowy Motyl) nie tylko ze względu na podobieństwo tytułów – mojego bloga i tej książki. To także podobieństwo uczuć…

Te Lapidaria – to zbiór poetyckich sentencji i ciekawych kolorowych zdjęć, powstałych w wyniku bacznych obserwacji, m.in. po podróży po Indiach i Nepalu. Ukazują niecodzienne, niezwykłe oblicze kraju, którego nie spotka się na widokówkach. Autorem zdjęć jest również Damian Aleksander.

„Zdjęcia to sposób dzielenia się z ludźmi emocjami. Większość z nich idąc z duchem czasu, umieszczałem na Facebooku. Często wracam do swoich przemyśleń, próbując w ten sposób usłyszeć wewnętrzny głos dający mi możliwość poznania innych jak i samego siebie”.

Autor prowadzi czytelnika poetycką ścieżką, zostawiając go sam na sam z własnymi emocjami, zachęcając do przemyśleń j zgłębienia tajników swojej drogi do nieskończoności.

Parę arbitralnie wybranych sentencji, w których odnajduję też siebie:

Myśli moje są jak ptaki, zlatują się z różnych stron i jak ptaki krzyczą, domagając się
przemyślenia.

Trudno mi zaakceptować, że jeszcze mogę na coś narzekać, kiedy radość życia nie widzi żadnych przeszkód, aby się wyrazić…

Jeszcze nie wstałeś , a padasz…
jeszcze nie zaczerpnąłeś oddechu, a już się dusisz…
jeszcze nie zrobiłeś kroku, a już się potknąłeś…
jeszcze raz ci mówię: nie bój się…
wstań, weź oddech i pobiegnij…
jeszcze tyle wspaniałości cię czeka…

Myśleć pozytywnie to nie udawać, że „zło” nie istnieje.
To postawa, która transformuje wszystko, aby to „zło” się nie wydarzyło.

Serce szczęśliwego człowieka promieniuje szczęściem wprost do serc innych ludzi,
wzajemnie potęgując się. Piszę się więc na taką kumulację szczęścia. To dopiero haj.


Coś od siebie, skoro o emocjach i „haju”.
Upał.  Ostatnią noc spędziłem na działce w hamaku pod gwiaździstym firmamentem!
Aż sam się zdziwiłem, że dopiero po tylu latach to powtórzyłem, bo miałem takie przygody w czasach studenckich – czy to na obozach czy na autostopie, a potem w czasie 2. podróży poślubnej po Grecji, gdy trafiliśmy do Meteory w tak gorącą noc, że spaliśmy na ziemi pod gołym niebem nawet w otwartych śpiworach.