Grecka przygoda – powtórnie

Grecja - gdzieś po drodze
Gdzieś po drodze

Wzięło mnie na osobiste wspomnienia. Kontynuuję zatem dłuższą serię krótkich relacji z dawnych podróży zagranicznych. Tak jak parokrotnie pisałem – dla odświeżenia własnej pamięci, jako przyczynek do pamiętnika („blog wsteczny”) i ewentualnie dla pamiątki dla syna i wnuków.

Drugi wyjazd do Grecji (po tym z 1985 r.), odbyłem z żoną w roku 1987 – znów Skodą 125 L, po wspólnej podróży do Włoch.
Mam zdawkowe i sporadyczne notatki w starym kalendarzyku, na podstawie których próbuję odtworzyć przebieg tych wakacji. Niestety, szczegóły zacierają się w pamięci, a także zdjęcia zachowały się bardzo nieliczne i słabej jakości (sorry).
Wyjechaliśmy 5 września (sobota) kierując się przez Słowację na południe. Pierwszy nocleg na dziko na Węgrzech za Miskolcem. Następnego dnia dotarliśmy do Belgradu w Jugosławii (obecnie Serbia). Krótkie zwiedzanie i nocleg za miastem w samochodzie, który do takich sytuacji dostosowaliśmy. Mieliśmy przedtem przykrą przygodę. By nie zagracać wnętrza samochodu sporą ilością zabieranych rzeczy przed wyjazdem zainstalowaliśmy bagażnik dachowy typu „trumna”. Po drodze coś z niego wyciągałem i nie domknąłem go dokładnie. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się że otwarł się na tyle, że sporo z niego wywiało, zwłaszcza ubrań. Potem cofnęliśmy się by sprawdzić co i gdzie jeszcze znajdziemy. Niestety wszystko zniknęło…
Dalsza droga, zwłaszcza z Niszu – piękna. Ale jechaliśmy jeszcze po zmroku i ok. g. 22 dotarliśmy prawie do granicy greckiej. Nocleg i 8 września byliśmy już w Grecji przed południem (kolejka na granicy do odprawy). Dalej pędzimy na południe długą i miejscami górzystą drogą, którą po części pamiętam z poprzedniej wizyty w Grecji. Docieramy do docelowego kempingu w Kokkino Limanaki (o ile dobrze pamiętam czy to było dokładnie tam, czy nieco dalej w kierunku Rafiny) ok. godziny 22 trochę błądząc w ciemności. Ala zmęczona tą długą jazdą i zła na mnie, że nie mogłem trafić. Scysja. Cóż, nie było jeszcze wtedy GPS, a dokładny atlas drogowy zgubiliśmy we wspomnianej przygodzie z bagażnikiem. Nocne rozbijanie namiotu i zasłużony odpoczynek. Na miejscu były sanitariaty, sporo roślinności i niewiele więcej (prawdopodobnie teraz wygląda to inaczej w czasach burzliwego rozwoju turystyki).

Ów kemping, na wschód od Aten, był położony tuż nad morzem na niedużym klifie, poniżej którego znajdowała się dość kamienista plaża – zupełnie inna niż te, które znałem z Chalkidiki. Jedak plażowaliśmy i zażywaliśmy kąpieli. Rozpoznanie okolicy, dłuższe spacery. Mieliśmy zapas prowiantu, kuchenkę gazową – typowe własne wyposażenie kempingowe i przez pewien czas byliśmy samowystarczalni. Ale odwiedzaliśmy też pobliską Rafinę, ładną miejscowość portową i tam wstępowaliśmy na pizzę albo jakiś grecki posiłek. Sklepiki i miejscowy folklor, życie portowe. Dnie były na przemian słoneczne i gorące albo chłodne i wietrzne.
Oprócz zwiedzania okolicznych miejscowości odbyliśmy też wycieczki samochodowe jak np. popołudniową do Sounion ze świątynią Posejdona i słynnym zachodem słońca, a stamtąd wypad do Aten z pierwszą wizytą i wieczorną kolacją i nocnym klimatami. A powrót na kemping o północy. Ambitnie. W ogóle przeważał odpoczynek czynny – to preferujemy. Następnego dnia znów Ateny w upalną niedzielę 13 września ze zwiedzaniem zabytków ze wzgórzem Akropolu, a nawet targu poniżej.

Ateny. nad Plaką
Ala nad Plaką
Ateny w dole

Powrót wieczorem i nocna kąpiel w morzu by orzeźwić się po gorącym i męczącym dni. Następne dni były poświęcone odpoczynkowi na plażach aby 17-go zwinąć czasowo nasz obóz i o godz. 10 ruszyć w dalszy objazd południa Grecji przez Pireus, Salaminę (jak?) do Koryntu – umownej bramy do Peloponezu. Jeszcze raz magiczne Mykeny, o których pisałem przy okazji podróży w 1975 r., Tyryns, Nauplion i Tolo nad morzem. Wciąż upał, więc korzystamy z okazji do kąpieli. Powrót przez Epidauros ze wspaniałym amfiteatrem, Korynt, do Rafiny i naszego kempingu. Jeszcze prawie dwa dni plażowania i kąpieli. Wspomnienie suchych pól z żółwiami, kamienistości wielu miejsc, oznak jesieni, bardzo przygodnych znajomości – raczej nikogo nie poznaliśmy, bo sami sobie wystarczaliśmy – jako zakochani. W planie mieliśmy jeszcze Chalkidiki, więc opuściliśmy naszą bazę (bodajże 20 września po południu) i znów dość długą drogą dotarliśmy do Meteory już po zmierzchu. Niezwykłe wysokie skały-maczugi z niedostępnymi pustelniami i klasztorami robią wrażenie. Podobne do tych jakie widziałem na Atos w poprzedniej podróży. Tu oglądaliśmy klasztor Warłama.

Meteora
Meteora

Równie niezapomnianym wspomnieniem była gorąca noc pod gołym gwiaździstym niebem, tak po prostu na trawie.
W innym wspomnieniu poświęciłem tej przygodzie taki wierszyk (fragment):

… tajemnicze klasztory
na wysokich skalnych maczugach
niedostępne jak gwiazdy,
na które patrzymy
pewnej nocy upalnej.

Namiotu nie trzeba rozstawiać
leżymy i śpimy na trawie
półnadzy, szczęśliwi.

W niebie prawie,
a może prawdziwie?

Już nie zdążylibyśmy zwiedzić półwyspów Chalkidiki, więc wieczorem dojechaliśmy do Salonik, by odpocząć, domyć się i dokupić prowiant. Trochę plaży w Agia Triada, sklepy w mieście i nocleg w hoteliku.
Następnego dnia, 22 września, szybko do granicy i skok do Bułgarii. Obejrzeliśmy Monastyr Rylski w drodze do Sofii, a tam szybkie zwiedzanie i małe zakupy, dalej znów Jugosławia i nocleg w samochodzie na uboczu drogi przed Pirot. Dalej dobrą drogą do Belgradu i przekroczenie granicy węgierskiej. Było bardzo ciepło – znów przygodny nocleg i rano dość wąską drogą do Budapesztu. Tam niedługo, bo to miasto był celem naszej innej dłuższej podróży. Dalej Bańska Bystrzyca i nocleg w hotelu. Następnego dnia Ostrawa i granica Polski, Katowice i nocna jazda do domu.
Miałem bodajże za dwa dni jechać w delegację służbową z Instytutu do Moskwy, stąd pospiech był wskazany by mieć trochę czasu na ogarnięcie się i przygotowanie.
Na szczęście samochód na całej długiej trasie wyprawy zachowywał się nienagannie i nie było żadnej niespodzianki.
I tak 25 września wczesnym ranem zakończyła się nasza podróż do Grecji.
Nie ostatnia.

Grecja – pierwsze spotkania

Grecja uczy, że piękno tkwi w prostocie.
Nie dziw się wspominaniu piękna.

W cyklu wspomnień z podróży, które zapisuję głównie dla własnej pamięci i jako przyczynki do pamiętnika (na tym blogu było ich dotąd co najmniej sześć) – powracam do Grecji.  O tym, jak do niej faktycznie wracałem pisałem krótko w Pożegnanie lata (po pobycie z żoną i synem na Krecie*)
Tym razem o dwóch wczesnych podróżach – jednej razem z żoną, a przedtem samotnej (po rozwodzie z poprzednią).
Zacznę od tej wcześniejszej – z 1985 roku.
Byłem po dość długim burzliwym okresie – uczuciowym, materialnym i rodzinnym. Potrzebowałem odreagowania, oderwania się i odpoczynku.
Znalazłem ofertę wczasów w Grecji na Chalkidiki w okolicy małej miejscowości Nea Vrasna nad zatoką Morza Trackiego, które to wczasy chciałem poszerzyć potem o indywidualną wycieczkę na południe Grecji.

13 września 1985 z samego rana wsiadam na samolot do Sofii, gdzie mam się przesiąść na pociąg do Salonik. W wyniku kłopotów z biletami odjeżdżam dopiero po 20-tej. Przedtem małe zwiedzanie miasta z przygodną dziewczyną, która ma podobny problem, zimno.

W Salonikach jesteśmy dopiero rano, przed południem łapię autobus prawie do celu i na obiad jestem na miejscu.
Mam w hoteliku własny pokój z kuchnią i zapasem jedzenia na tydzień, w tym sporo kotletów schabowych, warzyw itp. w lodówce – będę sobie gotował obiady. W dalszym ciągu niespodziewanie chłodno. Długi spacer rozpoznawczy, ładne piaszczyste plaże – nie takie, jakie przeważają na południu Grecji. W hotelu towarzystwo międzynarodowe, zaprzyjaźniam się głównie z Polakami. W następne dnie dłuższe spacery brzegiem, np. do Stavros (uwaga: nie mylić z miejscowością na południu Grecji; szereg nazw powtarza się w innych miejscach), Vrasna, Asprovalta, Saraiki Akti i inne, których nazw już nie pamiętam, po drodze kąpiele w morzu.
Ładne miejsca (prawdopodobnie wtedy dużo skromniejsze niż obecnie, gdzie wszędzie buduje się hotele), poczucie wolności. Wieczory z kolegami przy piwie lub winie, jedni odjeżdżają inni dochodzą. Pominę opis kolejnych dni, ale zatrzymam się krótko na przygodzie z pewną Austriaczką o imieniu Marketa, która pojawiała się na naszej plaży. Atrakcyjna, więc paru facetów od nas krążyło koło niej. Coś musiało zaiskrzyć, może chodziło o moją odwagę, że zaprzyjaźniliśmy się. Wspólne długie spacery i kąpiele. Aż pewnego dnia zaprosiła mnie do siebie w Stavros, gdzie miała wynajęty pokoik. Na godz. 18. Było to dość daleko, a dzień już dość krótki, więc raczej nie na powrót po ciemku plażą… Coś przeczuwałem…
Kolacja w miłym lokaliku i … wspólna noc. Następnego dnia Marketa u mnie na obiedzie. Dowiaduję się, że wieczorem odjeżdża bodajże do Wiednia, więc krótka przygoda kończy się pożegnaniem. Chyba to wszystko było przez nią zaplanowane…
Cóż, mój pobyt w hotelu też się kończył i to na dzień przed terminem, bo przyjechała do mnie trzema samochodami ferajna znajomych z Libii, z którymi wcześniej byliśmy luźno umówieni na ewentualność takiego spotkania. Proponują, że zabiorą mnie na część swojej rajzy po Grecji. Szybko pakuję się i 28 września – wyjeżdżamy. Przyznam, że dokładna trasa zatarła mi się w pamięci, więc w przybliżeniu było to jak niżej.
Część grupy musiała niedługo wracać do Polski przez Saloniki, więc najpierw pojechaliśmy na zachód, gdzie się pożegnaliśmy w Pronii, a ja dalej na południe ze starymi przyjaciółmi Maćkiem i Danką R. ich Fordem

Pierwsze większe wyzwanie – Mytikas pod Olimpem. Podjechaliśmy pod górę na ile się dało, a potem długie i niełatwe wejście na szczyt (2918,8 m npm).

Pod Olimpem z Danką R.
Olimp zdobyty

Te moje z Danką robił Maciej. Szkoda, że nie ma go na zdjęciach (jest jedno w tutejszych wspomnieniach z Libii). I szkoda, że już dość dawno nie żyje, więc nie jest możliwe skonfrontowanie jego wspomnienia z moimi.

Potem do Wolos, piękna trasa nad morzem, także za Wolos, Termopile, dalej przełomy i widoki na trasie w kierunku Amfisy i Delfów. Samych tych historycznych miejsc i zabytków nie opisuję, bo to sprawy znane.

Biwakowanie po drodze

Dalej trasa przez Archowa, Osios, Lukas, Livadia do Teb i okolic Marathonu. Teby to miejsce szczególnie budzące we mnie tajemnice i legendy antycznego świata, jakby z innego wcielenia…
Wreszcie Ateny – zwiedzanie i smakowanie. Zachowało się trochę zdjęć – tutaj wybór

 

Pod Akropolem

Akropol z Danką R.

W Atenach rozstaliśmy się i dalsze moje peregrynacje odbyłem samotnie polegając na autostopie i czasem na lokalnej komunikacji. Dziś sam siebie podziwiam w ilu miejscach jeszcze byłem i jak sobie radziłem. Noclegi jak dotąd mieliśmy częściowo w hotelikach, na kempingach pod namiotem albo i na dziko. Natomiast mnie trafiały się także w stodole, w opuszczonej szopie, a nawet w cmentarnej kapliczce (miałem „zaprawę” z moich wieloletnich autostopów).

Dalsza droga – Peloponez. Byłem np. w Marmara, w Sarti.
Chciało się więcej, ale musiałem się liczyć z czasem, jaki mi pozostał i funduszami, więc pilnie zawróciłem w kierunku Chalkidiki (całkowicie autostopem), tym bardziej, że miałem apetyt jeszcze na tamtejsze słynne półwyspy „trójzęba” – Kassandra, Sithonia i Athos. Częściowo się udało – z Ormos Panagias na Sitonii kupiłem „rejs” krótkiej wycieczki na Athos. A z Porto Karras przerzuciłem się promem do Kalithea na Kassandrze. Tam miałem niezapomniane pożegnanie z cudownym morzem na plaży.

Promem na Kassandrę

Trzeba było wracać. Częściowo autobusem dotarłem do Salonik. Zatrzymałem się na dwie noce w jakimś hotelu – musiałem się doprowadzić do porządku po tych wszystkich szalonych epizodach – brudny, pomięty, zmęczony. W dzień zwiedzanie, zwłaszcza północnych Salonik, portu, bazary. W nocy jakaś impreza klubowa…
Powrót do Polski pociągiem via Bukareszt (tam trzy i pół godziny na małe zwiedzanie). Potem Przemyśl i mglista Warszawa wieczorem 7 października.

Miałem tu opisać kolejną wyprawę do „kontynentalnej” Grecji z 1987 roku, ale zrobię to później, raczej osobno, bo to wymaga następnego pogrzebania w pamięci i odkopania ew. pamiątek.

Jeśli masz słabość do Grecji, zobacz jeszcze Ach, Grecjo!


* Być może opiszę ten pobyt na Krecie osobno (bo to też było ciekawe doświadczenie), a na dziś tylko wierszyk temu poświęcony:

GRECJA RAZ JESZCZE

W pieczarach Matali
na plażach Krety
w lazurowych głębinach
nurkowanie z synem
samochodem po górach
rausz wina.

Nad zabytkami Fajstos zaduma
Minotaura tajemnice
w wąwozie Imbros kozice
a Agia Galini to święty spokój.

Mogę długo wspominać…
O czasy błogie!

Czas przyszły niedokonany

marzenia o podróżach

Dość frustrujące jest zdać sobie sprawę, że wiele planów jakie się miało i wciąż w jakimś stopniu ma, może się nie spełnić.

Taka refleksja dotyka szczególnie osoby starsze (zaliczam się do tego grona), które czują, że sił jest wciąż mniej, chociaż dusza młoda i wyrywna, a czas nieubłaganie leci.
Czytelników przepraszam, że poza tą ogólną refleksją znów wejdę w sprawy osobiste.
W dodatku do typowej sytuacji  uciekającego czasu plus pogarszanie zdrowia – mam pewną przewlekłą i potencjalnie groźną chorobę. Z tego powodu muszę przeznaczać część czasu na badania, leczenie i rekreację (np. obowiązkowy codzienny spacer, ale to przyjemne – lubię – zwłaszcza w otoczeniu przyrody).

Są pewne plany rodzaju życzeniowego, jak np. parę podróży, których nie udało mi się dotąd zrealizować. Jak już pisałem (np. w Tęsknota za Toskanią) – sporo podróżowałem, ale świat jest tak wielki i ciekawy, że pociąga w swoje różne strony. Szczególnie kusi mnie jeszcze nie odwiedzona Ameryka Południowa i Środkowa, a także jeszcze nie poznane zachodnie wybrzeże USA.

Niestety – daleko i drogo, a sił mniej. Mam w domu setki książek geograficznych, przewodników, map i czasopism, które zaostrzają apetyt…
(a propos – czeka mnie jeszcze żmudny spis kilkuset książek z piwnicy i dodanie go do już istniejącego indeksu ponad 1500 pozycji w mieszkaniu – kolejna zaległość).
Być może trzeba będzie się skupić już tylko na ich przeglądaniu oraz na Polsce, która jest piękna, więc nie ma co narzekać. Tu też mam jeszcze białe plamy, chociaż już nieliczne.

Czyżby pozostanę tylko przy wspomnieniach?
Oprócz tych już tu przedstawionych, mam zamiar opisać jeszcze przynajmniej: pozostałe podróże po Grecji, przygody francuskie w powiązaniu z podróżą po Europie południowej, moje dawne wizyty w Moskwie, podróże do Czech i Słowacji, wczasy i podróże w Rumunii i w Bułgarii, piękną przygodę na Węgrzech, jeszcze o Libii, ale już nie ogólnie lecz turystycznie, parę bytności w Szwecji, Danii, rajd rowerowy w Niemczech …

Mam jednak jeszcze „projekty duże”, które ciągną się już latami, a nie mam jakoś siły by je dokończyć lub wiąże się to z obiektywnymi trudnościami.
Jako przykład tej ostatniej kategorii – wymarzony własny dom. Stać nas na całkiem fajny, chociaż zadowoliłby nas taki do 100-120 m2, ale wszystko rozbija się o koszt działki. A pod tym względem mam dość wysokie wymagania (= cena, a jest powiedzenie, że przy tego rodzaju inwestycjach najważniejsze są trzy sprawy: lokalizacja, lokalizacja i … lokalizacja). Chociaż koszt budowy też wzrasta, to z powodu działki ten plan coraz bardziej nam ucieka.

Z kolei nasz domek leśny, to tylko mały letniak, który w ogóle nie nadaje się do całorocznego pobytu, ze względu na brak ogrzewania, ciasnotę i oddalenie od usług – sytuacja nie dla starszych osób. Wymaga remontów i częstych napraw*, co zabiera i czas i środki.  Podobnie jak utrzymanie działki na którą co roku wdziera się przyroda. A plac nie jest warty tyle by go sprzedać i z tego tytułu mieć dofinansowanie większego projektu.
Prędzej czeka nas remont mieszkania – sprawa też dość trudna (mieszkanie jest napchane meblami, i książkami, a także nie zostawimy go ekipie/malarzowi bez nadzoru w czasie pracy). I kosztowna.

Mam zaczęte dość ambitne „projekty wydawnicze”.

Strona www.StefanGarczynski.pl jest projektem prawie zakończonym i oferuje kilkanaście opublikowanych elektronicznie jego książek, ale są jeszcze inne, które czekają.
Moje zaangażowanie zmalało, bo mało kto się tym interesuje, a dalsze prace i utrzymanie serwisu kosztują. Czy ktoś przyjmie po mnie pałeczkę?

Mój „pilotowy” zbiorek wierszy 6 prób też prawie nie ma czytelników, więc plan by wydać go drukiem staje się mniej celowy i realny. Czy warto przygotowywać następny?

Mam od lat dużo (!) materiału do monografii o dotyku (aspekty biologiczne, kulturowe, terapeutyczne i szereg innych). Jest już zarys treści, ale to moloch na kilkaset stron z jeszcze poplątanymi wątkami – ta praca koncepcyjna i redakcyjna powala mnie, tym bardziej, że wymaga dużego skupienia, „dłubania”, a nie mam na to dość czasu…
Zamierzam jednak za niedługo wrzucić tu mały konspekt tematu (ok. 1/100 możliwej treści), z zestawieniem źródeł. To zestawienie może kogoś zdziwić – tyle przetrawiłem…
Ex post podaję  link po przygotowaniu tego konspektu o nazwie Tajemnice dotyku – wstęp

Całkiem podobnie jest z niedokończoną książką o demokracji.

Wyobrażenia o niej są najróżniejsze, ale i często z gruntu fałszywe. Ta teza sprawdza się w obecnym świecie. To jest ciekawy temat, ale czy starczy mi sił i motywacji by ten projekt ukończyć? Nie jest to moja domena, co utrudnia selekcję tego co ważne. Na razie Czytelnik może poszperać na tym blogu, co o tym dawniej myślałem i co ma swój ciąg dalszy.

Jeszcze jeden dość karkołomny plan – mój pamiętnik życia, który prowadziłem niemal od dzieciństwa po lata dojrzałości i życia rodzinnego – prawie 3000 stron w zeszytach. Bez sensu byłoby brać to wszystko, ale z drugiej strony to byłby ciekawy, może unikalny, przegląd tamtych czasów widziany okiem wrażliwego i ciekawego świata młodego człowieka. Do przemyślenia i … żmudnego opracowania. Ale dla kogo? Dla wnuków? Nie wiem czy to w ogóle byłoby pociągające dla nowych pokoleń. Nasze – inne – odchodzi…

Mam opracowany kiedyś przez siebie zbiór 60 zadań z pewnej dziedziny fizyki z rozwiązaniami. Chciałbym to wydać, bo to dość unikalne ujęcie. Trudność polega na tym, że to rękopis z szeregiem wzorów i rysunków.

Podobnie szereg esejów i opowiadań w szkicach, które w końcu warto byłoby pokazać, ale przedtem trzeba je uładzić.

Mam parę serwisów internetowych założonych jeszcze w czasach gdy robiło się to dość, a nawet bardzo, prymitywnymi metodami i środkami (niektóre są już niedostępne). Te strony już prawie nie nadają się do pokazywania, np. LepszeZdrowie.info .
Przełożenie tego projektu na WordPress lub podobną platformę było zadaniem ponad cierpliwość i zasób czasu. Teraz pojawiła się AI, więc może w ten sposób sobie pomogę, chociaż pierwsze próby pokazały, że i tak byłoby przy tym dużo ręcznej roboty.
W ogóle liczę na taki rozwój AI, że będę mógł „wynająć” jakiegoś agenta sztucznej inteligencji, który pomoże w różnych zadaniach.

Wreszcie – włączenie się, w miarę możliwości, w wielki plan „odnowy świata” w ramach ruchu Center of Amity and Restoration of Earth (CARE). To mnie kręci od dość dawna i mam o tym rozbudowaną stronę, ale to temat na inną okazję (chociaż były o tym wzmianki i tutaj).

Spowiadam się i usprawiedliwiam z tego wszystkiego, ponieważ jest parę osób, które czekają na spełnienie niektórych z tych planów, a inne odciągają mnie w innych kierunkach, nie wiedząc, że mam swoje plany i jestem mocno zajęty. Gdy mówią, że na emeryturze masz dużo czasu, to się uśmiecham, a w głębi – śmieję się.
OK, wracam do pracy…

___ 
* KRUCHOŚĆ

Psuje się samochód,

gdzie się nie obrócę

to kran, to lampa,

to coś w rowerze,

stare i nowe AGD.

Trudno uwierzyć

… i ja też!

Czas się naprawić,

odświeżyć, hej!

— wiersz ze zbiorku 6prób

Tęsknota za Toskanią

Życie to podróż.
A podróże to doświadczanie życia.
LK

Powracam do wspomnień z dalszych podróży. Było ich sporo i już parę takich relacji tutaj umieściłem, przykładowo: Amerykańska przygoda, Chińszczyzna, Casus libijski, Ach Grecjo, Pożegnanie lata (Kreta) … Były też krótkie wzmianki o tych i innych podróżach w https://lapidaria.home.blog/2023/03/05/kawowe-curriculum-vitae/ (zaskakująco?).
O podróżach ogólnie dywagowałem tym wpisie Turystyka – co o niej myśleć / cz. 2 ,  a kiedyś zaznaczałem swoje peregrynacje na mapce 
http://pl.tripadvisor.com/TravelMap-bodymind_13
Podaję z nadzieją, że odzyskam dostęp do tego miejsca, co dziwnie mi się nie udaje.
Teraz zapisuję to w formie krótkich relacji dla rodziny, po trosze dla własnej pamięci (może jako przyczynek do większego pamiętnika?). W tych wspomnieniach mam przyjemność.

Tym razem o Włoszech.

Rok 1986 – samochodowa podróż z żoną do toskańskiego Capalbio z szeregiem miejsc po drodze i w samych Włoszech. Po tylu latach nie pamiętam już niektórych szczegółów, tym bardziej, że na te wspomnienia nałożyły się inne późniejsze – podobnymi szlakami. Jednak szczęśliwie zachował się notatnik, w którym zaplanowałem całą wyprawę, a potem częściowo odnotowywałem realizację etapów. Dzięki temu mogę podać trasę i odtwarzać z pamięci pewne wydarzenia.
Był koniec lata, mieliśmy trzy tygodnie wolnego, byliśmy pełni energii i zakochani. To były jeszcze czasy wielu braków w Polsce i względnego ubóstwa większości polskich turystów. Miałem jednak oszczędności po kontrakcie libijskim (wspomniałem tamtą przygodę na wstępie), więc nie musieliśmy aż tak biedować, chociaż byliśmy parą na dorobku i nie szastaliśmy pieniędzmi. Polegaliśmy na namiocie i często na własnym żywieniu. Nie była nam straszna podróż w nieznane, zdanie się na możliwe improwizacje i niespodzianki.
Skoda 135 L nie sprawiła nam kłopotów i dowiozła nas do celu. Ale zanim to się stało warto wspomnieć chociaż krótko ciekawą drogę.
Nocowaliśmy przygodnie śpiąc często w samochodzie lub na parkingach pod namiotem.

Wyjechaliśmy 9 września, pierwszy etap do Zakopanego (lubimy), nocleg w Domu Turysty i szus do Budapesztu przez Bańską Bystrzycę. Tam tylko nocleg, bo to miasto było celem innej, poślubnej podróży z odpowiednimi atrakcjami i innym standardem.
Dalej wzdłuż Balatonu, a potem przejechaliśmy do pięknej Słowenii (szczególnie góry). Nie mogliśmy pominąć niesamowitych krasowych pieczar w Postojnej, było już jednak za późno na zwiedzanie, więc nocleg w samochodzie, a rano zwiedzaliśmy obiekt dość gruntownie. Pod kątem opisu odsyłam do źródeł z profesjonalnymi zdjęciami np. w sieci.

Z tym miejscem wiąże się pewna przygoda.  Jak w podróżach tamtych czasów mieliśmy parę drobnych rzeczy na ew. sprzedaż by mieć trochę miejscowej gotówki. Nie musieliśmy się narzucać, bo parę miejscowych kobiet zaczepiło nas rano właśnie w takiej sprawie. Kupiły małe przenośne radio. Podaliśmy jakąś cenę z głowy, na którą się zgodziły i zaczęły nam wypłacać należność w miejscowych banknotach. Było ich dużo, ale ponieważ zupełnie nie znaliśmy się na miejscowej walucie, uznaliśmy że wszystko jest OK. Po końcu zwiedzania, na parkingu zostaliśmy namierzeni i otoczni przez te kobiety z awanturą, że mamy zwrócić większą część otrzymanych pieniędzy. Otóż pomyliły się przy wypłacie bodajże dziesięciokrotnie. W tym momencie zrozumieliśmy, zgodnie z pierwotnym przeczuciem, że jednak coś było nie tak, ale z drugiej strony to one liczyły swoje pieniądze i wszystkie razem, zatem podejrzewaliśmy, że może to było po jakieś tamtejszej denominacji? Tłumaczyły się emocjami, jakimś zaćmieniem umysłu. Rozumiejąc tę stratę oddaliśmy bez kłótni prawie wszystko oprócz realnego kosztu radyjka.
Dalej jechaliśmy z myślami: gdyby nas nie znalazły, to okazałoby się że mamy znaczący zastrzyk gotówki, który posłużyłby np. na noclegi w hotelach lub bilety do muzeów. Z drugiej strony gryzłoby nas sumienie, że ktoś stracił przez nas, a te kobiety nie wyglądały na zamożne. Ale gdyby to one nas nie znalazły na parkingu, nie mielibyśmy pojęcia jak je odnaleźć.
Z czystym sumieniem podążaliśmy dalej dość nudną drogą niziną za Triestem, na które to miasto nie mieliśmy czasu, minęliśmy Wenecję, którą zastawiliśmy na drogę powrotną, i skierowaliśmy się autostradą na południe. I pierwsza obserwacja włoska, która potem wielokrotnie się potwierdzała – dużo śmieci przy drogach, coś czego wcześniej w innych miejscach nie widzieliśmy. Śmiecie widzieliśmy i w innych miejscach, np. przy kempingach. Nowością, która jeszcze wtedy nie dotarła do Polski, były też duże plastikowe butelki. Druga obserwacja – wzdłuż szos non-stop tereny prywatne lub zabudowane, więc nasz polski zwyczaj „panowie na lewo, panie na prawo” w jakimś lasku w razie potrzeby, we Włoszech było to bardzo utrudnione. Dojechaliśmy autostradą do Rawenny na wschodnim wybrzeżu, która powitała nas ścianą mocnej ulewy. Mało co było widać, bo zapadał też zmrok, i mieliśmy wielką trudność by odnaleźć upatrzony hotelik. Pomógł nam uprzejmy mężczyzna, który pilotował nas do celu. Rano w dalszą drogę przez Forli i przeprawa przez Apeniny na zachód. W wielu miejscach rajskie widoki. Kolejna obserwacja – przy górskich drogach odrutowane skaliste strome zbocza i napisy ostrzeżenia Caduta massi czyli spadające kamienie/skały.

Dojechaliśmy do wspaniałej Florencji, która powitała nas wielkim upałem ok. 38 stopni. Było ciężko, ale poświeciliśmy zwiedzaniu prawie dwa dni.

Wspomnę tutaj, że z całej podróż niestety prawie nie mamy zdjęć przez dziwną serię wpadek – prześwietliliśmy dwie rolki, a kilka rolek zgubiliśmy przy powrocie do Polski. Uratowaliśmy tylko parę klatek, które dalej pokażę. Co za pech!

Po noclegu w samochodzie, następnego dnia ciąg dalszy zwiedzania z Galerią Ufizzi włącznie.
Dalej Siena, która też zrobiła na nas duże wrażenie – z perspektywy i podczas spaceru uliczkami. Upał był nadal męczący, więc z utęsknieniem myśleliśmy o dotarciu do wybrzeża morza, i tak tego dnia wieczorem, przez Grosseto dojechaliśmy do naszej docelowej bazy, kempingu w Capalbio, tej małej miejscowości nad morzem, niedaleko od miasteczka o tej samej nazwie. Urocze miejsca z plażą i zabytkami. Nie będę opisywał, bo prawdopodobnie w dobie silnego trendu stawiania hoteli i struktury turystycznej, dziś, po ok. 40 latach wygląda to inaczej – polecam sięgnąć do aktualnych przewodników i np. google.com/maps .
Nie mamy stamtąd zdjęć, więc wstawiam jakąś fotkę z Internetu, która pasuje mi ogólnie do tamtejszych wspomnień, zwłaszcza wieczornych, kiedy można było odetchnąć i np. pójść na kieliszek wina do jakiejś knajpki.

Natomiast to, co pamiętamy najlepiej, to właśnie plaże, kąpiele nawet w nocy, wieczorne romantyczne spacery i wycieczki po bliższej i dalszej okolicy. Capalbio to była nasza baza wypadowa. I tak np. w pierwszych dniach wizyta w Santo Stefano z tamtejszymi termami rzymskimi. A potem wypad do Rzymu, a po powrocie dalsze okoliczne miejscowości.
Na Rzym poświęciliśmy dwa dni. Klasycznie – najważniejsze obiekty: Forum, Koloseum, pomniki, fontanna di Trevi …
Poniżej wyblakłe zdjęcie na którym w tle widać Bazylikę Santa Maria Maggiore. To Piazza Venezia z pomnikiem Wiktora Emanuela II na pierwszym planie oraz … żona 🙂 
(Przepraszam za jakość zdjęcia z powodów już wymienionych)

Wciąż było upalnie i męcząco – wspomnę odpoczynek w jakimś większym parku i przykrą przygodę. Po powrocie do samochodu zaparkowanego na nieodległej uliczce zobaczyliśmy wyrwaną klapę bagażnika i brak paru rzeczy. Złodziej nie obłowił się, bo bagaż mieśmy na kempingu, ale szkoda była i złość, która popsuła ten dzień. Na domiar, po zjedzeniu lodów w ten gorący dzień, w nocy dostałem gorączki i nasze zwiedzanie stanęło pod znakiem zapytania. Cudownie, za sprawą modlitwy?, rano poczułem się już lepiej i kontynuowaliśmy rzymską przygodę, której głównym punktem był Watykan. Zwiedziliśmy bazylikę i mieliśmy spotkanie z papieżem na placu św. Piotra. Oto kolejne z paru zachowanych fotografii, słabe zarówno ze starości jak i nieudanego wywołania.

Po Rzymie wróciliśmy do naszej bazy słynną trasą dawnej Via Aurelia. Jeszcze zaliczyliśmy promem Elbę – rozczarowanie, nic specjalnego.
21 września opuściliśmy Capalbio udając się na północ. Przez Piombino dotarliśmy do Porto Ferraio najpierw promem, a potem jeszcze autobusem do Marina di Campo. Piękne widoki.
Dalsza trasa to Pisa, oczywiście z krzywą wieżą (szkoda, że zaginęło zdjęcie na którym podtrzymuję ją by nie upadła). Stamtąd już pośpieszniej przez Lucca, Bolonię i Padwę dotarliśmy 23 września do Wenecji. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju miasto. Do samej zabytkowej części dotarliśmy lokalnym pociągiem przez rodzaj grobli. Oprócz wielu zabytków, naszą uwagę zwróciły liczne sklepy i sklepiki z pamiątkami i wyrobami ze złota.
Poniżej bodajże dwa ostatnie zdjęcia, które jeszcze jako tako można pokazać (próbowałem ulepszyć pewnym programem AI – z małym skutkiem) – żona nad kanałem, którego nazwy już nie pamiętamy i przy innym niekreślonym zabytku.

Na tym w zasadzie zakończyliśmy nasz pobyt we Włoszech. Droga powrotna, też nie bez wrażeń i ciekawych miejsc, prowadziła przez Opatię, Rijekę, Zagrzeb, na Węgry. Nocleg nad Balatonem i znów Budapeszt – tym razem nieco dłużej z małym zwiedzaniem i zakupami upominków dla rodziny. Dalej ponownie przez Bańską Bystrzycę do Zakopanego. Tam wycieczka w Dolinie Strążyskiej i szybko przez Kraków (zwiedzaliśmy razem wcześniej i później), a po drodze do Warszawy jeszcze zwiedzanie Jaskini Raj. W sumie przejechanych 5200 kilometrów.
Powrót do domu 23 września, a już 30.09 podróż samolotem do Moskwy (kolejna z paru delegacji służbowych z Instytutu Lotnictwa tamże, ale także z programem zwiedzania). Ale to na inną opowieść…

Przez sentyment do Toskanii (za którą – nomen-omen tęsknimy, chociaż inne podróże zdobyły potem priorytet, bo odkrywały nowe miejsca) mamy parę książek o tej krainie, jakie się ukazały w Polsce (nie licząc przewodników). Wymienię:
Ferenc Máté – Winnica w Toskanii
Ferenc Máté – Mądrość Toskanii
Ferenc Máté – Wzgórza Toskanii
Mayes Frances – Pod słońcem Toskanii (może pamiętacie film na jej podstawie?)
Małgorzata Matyjaszczyk – Mój pierwszy rok w Toskanii – zapiski spełnionych marzeń. To książka napisana kiedyś na podstawie jej bloga. 
Okazało się, że ten blog wciąż częściowo istnieje i jest przebogaty w treści. I nie tylko o Toskanii, bo i szerzej o Włoszech, tamtejszej kulturze, sztuce, kulinariach, ludziach… Polecam.
https://toskania.matyjaszczyk.com/ 





Amerykańska przygoda

Blogowanie miało początek w prywatnym notowaniu wydarzeń
– osobistych i wokół nas.

 

W moich osobistych wspomnieniach ważną część stanowią podróże. Były już np. o Chinach, Libii, Krecie, były tu wzmianki o Szwecji i Francji… Czeka mnie jeszcze sporo innych, w tym rodzinnych, bo mieliśmy krewnych rozproszonych po świecie – część z dawnej emigracji, część jako skutek drugiej wojny światowej, której żołnierze potem trafiali do Anglii, USA, Australii itd.  Piszę, że mieliśmy, bo już wiele osób nie żyje, a z innymi, zwłaszcza z młodszym pokoleniem, kontakt osłabł lub się urwał. Ale większość tych podróży nie bazowało na powiązaniach z rodziną.
W tym odcinku opiszę w skrócie (bo po 50 latach już nie pamiętam wielu szczegółów) przygodę amerykańską. Skrót wynika też z tego, że to jest wersja robocza względem tej, która powinna powstać gdy uzupełni ją mój kuzyn, z którym tę przygodę dzieliłem. Jednak jeszcze nie uzgodniliśmy wspólnego wspomnienia, a ja spieszę się z chociaż tak skróconą wersją – przed poważną operacją, która wkrótce mnie czeka.
DOPISEK. Udało mi się odnaleźć notatki z tej podróży, co pozwala mi nieco uzupełnić i skorygować niniejszy wcześniejszy wpis.

———

Ta przygoda była ważna ze względu na jakościowy skok w stosunku do wielu poprzednich, które ograniczały się do podróży krajowych (wczasy z rodzicami, obozy harcerskie i studenckie wędrowne, autostop) lub do paru autostopów europejskich. Tak, jednak w PRLu przez pewien czas też można było mieć taką zagraniczną przygodę. Potem  było trudniej, a mimo to jednak wiele osób wyjeżdżało, więc nie był to jakiś ewenement. O tym trochę dalej.
To wspomnienie przytaczam dla siebie jako pobudzenie pamięci i dla mojej rodziny – bardziej niż jako coś publicznego, chociaż zawiera parę ciekawostek, które kogoś mogą zainteresować…

W innym miejscu wspomniałem już krótko o dalszej rodzinie w USA, gdzie po kądzieli wymienię Amelię Koziński (używane zdrobnienie to Mela lub Mimi), która parokrotnie nas odwiedzała w Polsce.

Był rok 1973, koniec sierpnia a wkrótce wrzesień, czyli jeszcze studenckie wakacje. Kończyłem studia doktoranckie na Politechnice Warszawskiej, także angielską szkołę językową „U Metodystów”, byłem po rozstaniu z dziewczyną – czułem się gotowy na nowe wyzwania.
Przyszło dość niespodziewanie jako zaproszenie do USA.

Zaproszenie trafiło także do kuzyna z Wrocławia – Aleksandra Sulkowskiego – z racji podobnego powiązania rodzinnego. Nie znałem wcześniej Olka osobiście. Też miał zainteresowania techniczne – był bodajże wtedy na pierwszym roku studiów Politechniki Wrocławskiej.

Mieliśmy dotrzeć do Wilmingtonu w stanie Delaware (wschodnie wybrzeże, First State). Wszystkie koszty – podróży i pobytu były pokrywane przez Melę/rodzinę.

Zanim przejdę do opisu samej podróży, wrócę jednak do paru ciekawostek związanych z przygotowaniem do wyjazdu.
Żyliśmy w PRL, takie podróże były na celowniku. Owszem, związki z Polonią były na nieco ulgowych zasadach, ale jednak administracyjnie kontrolowane. Prawdopodobnie zwłaszcza przez służby.
Ponieważ państwo zainwestowało w moje studia, a były przypadki ucieczek na Zachód, to zastosowano zabezpieczenie przed takim przypadkiem. Dobrzy znajomi Rodziców, wiedząc że nie miałem takich zamiarów, bo moim bliskim celem było ukończenie doktoratu i ciekawa praca, podpisali weksel na znaczną sumę, która opiewała na te koszty kształcenia (szczegółów nie pamiętam).
Z Olkiem poznaliśmy się bezpośrednio już na lotnisku Okęcie. Towarzyszyły nam reprezentacje rodzin. Objuczeni bagażem, w którym były też prezenty, po odprawie weszliśmy długim korytarzem do samolotu Lotu. Było sporo emocji, bo to był nasz pierwszy w życiu lot i to na tak dalekiej trasie.
Siłą rzeczy nie mieliśmy też doświadczenia w odprawach, procedurach, dokumentach przelotu itp. Do tego doszło jakieś zamieszanie na lotnisku. Nasz
samolot miał dotrzeć do Brukseli, a tam miała być przesiadka na lot do Nowego Jorku (lotnisko Kennedy).
Wystartowaliśmy. Po jakimś czasie, chyba po komunikacie kapitana, że do celu dolecimy o określonej godzinie, zorientowaliśmy się, że leci on do Amsterdamu. Wsiedliśmy nie do tego samolotu! Potwierdziło się to szybko w rozmowie z załogą. Jak się to mogło stać? Nie tylko my coś przeoczyliśmy.
Oczywiście samolot z tego powodu nie zawróciłby, więc dolecieliśmy do Amsterdamu. Tam mieliśmy 40 minut na przesiadkę do Brukseli, ale to spowodowałoby, że bylibyśmy tam spóźnieni. Agentka LOTu doradziła byśmy polecieli do Frankfurtu skąd możemy złapać bezpośredni lot do NY. Mimo całego zamieszania załatwiła nam ten pośredni przelot! Przy okazji podziwialiśmy przez okno ciekawe widoki Beneluxu i Niemiec. Dotarliśmy więc do Frankfurtu (olbrzymi port lotniczy), gdzie udaliśmy się do jakiegoś biura. Tam po dywagacjach rzeczywiście skierowano nas na bezpośredni samolot do Nowego Jorku. Nie wiem jak to załatwiono formalnie, ale załatwili. Nasze bagaże miały być przeniesione. Mieliśmy dłuższe oczekiwanie na samolot rejsowy – 5 godzin. Samo lotnisko było dla nas atrakcją, chociaż mieliśmy tylko częściowy jego ogląd (po stronie po-odprawowej), zapamiętałem np. niekończące się ruchome chodniki, mnóstwo sklepów, bary itp.
Dla nas – młodych ludzi, to wszystko było dodatkową przygodą, którą przyjęliśmy bez większych nerwów, jako że wszystko w końcu się jakoś sklejało dzięki życzliwym ludziom. Zasiedliśmy do Jumbo Jeta (Boening 747) Lufthansy. Robił wrażenie ogromem na zewnątrz, a zwłaszcza wewnątrz. Szerokie przejścia, wygodne fotele ze sprzętem wideo-audio…

Po długim wygodnym locie (ok. 7 godzin) wylądowaliśmy w NY na lotnisku Kennedy. Rutynowo czekaliśmy na bagaż na taśmach, ale gdy już wszystko zostało zabrane przez pasażerów – okazało się że naszego nie było. Zostaliśmy tylko z małym podręcznym. Zapewniono nas, że odnajdzie się później, ale mieliśmy przejść odprawę nie czekając dalej. Zagubieni w wielkim porcie lotniczym nie widzieliśmy by ktoś nas powitał. A przecież czekała nas jeszcze dalsza część podróży – do Wilmingtonu.

W końcu zobaczyliśmy Melę i Stefana, bladą ze zdenerwowania. Biedaczka trwała na posterunku od wielu godzin, chociaż miała wiadomość, że samolot Sabeny, którym pierwotnie mieliśmy przylecieć, też miał opóźnienie.  Gdy tłumaczyliśmy co się stało – trudno jej było uwierzyć. Pomogła w wypełnieniu reklamacji bagażowej. Musieliśmy podać listę rzeczy jakie były w bagażach, a Mela szacowała ich wartość w dolarach na przypadek gdyby się nie odnalazły i otrzymalibyśmy odszkodowanie. Okazało się, że z naszego punktu widzenia było to znacznie więcej niż ich wartość w złotówkach – może lepiej by było aby się nie odnalazły? Szkopuł w tym, że były tam prezenty o znaczeniu symbolicznym ale ważnym.

Po wyjściu z lotniska zaskoczył nas upał połączony z dużą wilgotnością powietrza. Taka aura towarzyszyła nam przez długi czas naszego pobytu w Stanach. Pojechaliśmy taksówką na Manhattan potem przez Bronx (nocny widok nieciekawy) do Pen Station, skąd dalszy odcinek podróży odbyliśmy pociągiem.
A na miejscu samochodem.
Kozińscy mieli nieduży, ale ładny dom, w pięknej zielonej okolicy, w którym czekał na nas przygotowany pokój na piętrze.
Nie zapomnę zapachu jaki tam był, zresztą także w wielu innych miejscach jakie potem odwiedzaliśmy – jakiś delikatny aromat świeżości, coś specyficznego dla Ameryki (?).
Rodzina, którą poznaliśmy to brat Meli – David (oboje z linii rodowej powiązanej z rodziną mojej Mamy, jego żona Eleanor oraz dwóch ich synów – Stefan i David. Mela nie miała dzieci, była niezamężna. Jej życiem była muzyka, podobnie jak jej brata Dawida, była w pewnym okresie nauczycielką muzyki. W jej ślady poszedł zwłaszcza Stefan, który zrobił karierę międzynarodową, o tym znajdziesz dość obszerne informacje – zał. 1.  To był muzyczny dom…
Ze Stefanem korespondowałem od czasu do czasu jeszcze wiele lat później gdy mieszkał i pracował jako m.in. dyrygent w Niemczech.

Stefan Koziński – był wybitnie uzdolnionym kompozytorem, multinstrumentalistą, dyrygentem…

Zmarł przedwcześnie – wg mojej oceny z przepracowania, co odbiło się na zdrowiu serca.
Młodszy David miał jeszcze nieokreślone plany, ale i on po latach dał się poznać od strony artystycznej – zajął się poezją, w czym ma sukcesy znane nie tyko w Delaware (o tym krótko w zał. 2).

Na początek, ponieważ nasze ubrania nie dotarły z bagażem, wyposażono nas w ubiór stosowny do pogody – szorty cut-offs na bazie dżinsów, jakieś koszulki. Okazało się, że nie potrzebowaliśmy wiele więcej, taki swobodny styl panował wśród niemal wszystkich z kim mieliśmy do czynienia.

Niestety mam mało zdjęć z tego wyjazdu, a te które pokażę, są dość słabej jakości – słaby aparat, nie wszystkie wyszły i nastąpiło blakniecie odbitek po wielu latach.
Poniższe zdjęcie pokazuje nas przy obiadowym stole (od lewej David, Olek, ojciec Davida, ja),  podobnie kolejne, a następne jedną z licznych scenek w ogrodzie.

Te spotkania, zwłaszcza w domu, nie za bardzo sprzyjały doskonaleniu języka angielskiego, ponieważ rodzina chciała jak najwięcej słyszeć i ćwiczyć język polski.

Od lewej: Olek, David, Stefan, ja.

Zwracają uwagę nasze długie włosy – to był czas takiej mody, pokłosie kultury hippisowskiej. I spocone czoła – był gorący, wilgotny sierpień i wrzesień.

Po lewej stoi Stefan, poniżej ja, po środku znajomy rodziny, Elenaor, X, Olek.

Zapewniono nam różne atrakcje. Wrzucę niektóre „okruchy wspomnień”. Mógłbym wymienić wiele ciekawych obserwacji w różnych dziedzinach, po części subiektywnych, ale nie chcę rozwlekać tego wpisu.
Np. wizyty w olbrzymich marketach, czego w Polsce wtedy nie było. Mogliśmy tam kupić jakieś pamiątki oraz trochę się doposażyć ubraniowo.
Co do ubrań i w ogóle zaginionego bagażu – znalazł się po ponad 3 tygodniach.

Nie czekając jednak na to, odwiedziliśmy szereg miejsc we wschodnich stanach.
Ale także poznaliśmy dość dobrze sam Wilmington – zabytki oraz city z dominacją wieżowców, głównie Du Ponta. Sam Wilmington oprócz patriotycznych pamiątek to także miejsce wielkich korporacji, np. Du Ponta. Przez jakieś kontakty Kozińskich mieliśmy możliwość zwiedzenia części ich siedziby.

Po „oficjalnej wizycie” w siedzibie Du Ponta

Wtedy jeszcze zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z charakteru tej korporacji (niezbyt chlubnej) jak i w ogóle z politycznych cech zarówno stanu (pro Demokraci) jak i wizytowanej rodziny. To mnie nie interesowało.
W okolicy miasta z ciekawszych miejsc wspomnę piękny ogród oraz muzeum Winterhur, równie piękny Longwood Garden, miasta i miasteczka jak Lancaster (ok. 70 mil), Hershey, Hadley (z muzeum Du Ponta),…

Podróżując przede wszystkim zwiedzaliśmy parokrotnie Nowy Jork.
Był Empire State Building z widokiem na miasto, była wizyta promem na wyspę Liberty Island ze statuą wolności, był Central Park, World Trade Center, Siedziba ONZ (podczepieni pod jakąś wycieczkę zobaczyliśmy wnętrze),  muzeum miejskie przy Central Park, Lincoln Center of Performing Arts (tam m.in. Metropolitan Opera), Madison Square,  poznaliśmy klimat znanych ulic, także dosłownie w sensie gorąca. A także … brudne metro i dużo graffiti.

Na promie do Liberty Island

Dość męczące doświadczenie, ponieważ każda wizyta była jednodniowa – Mela nie chciała tam nocować – mówiła, że to niebezpieczne, ale może chodziło o koszty?

Podobnie było w Filadelfii. Tam zwiedzaliśmy pamiątki narodowe jak Independence Hall, Liberty Bell, Franklin Institute (wielkie muzeum) oraz oglądaliśmy zabytkowe budynki.

Z powagą oglądamy wnętrze Independenc Hall, gdzie podpisano Deklarację niepodległości Stanów Zjednoczonych

Byliśmy też w Waszyngtonie (DC) – większe przestrzenie i kolejne narodowe świętości – widzisz niektóre na paru zdjęciach: Kapitol (wg mnie przeładowany, kiczowaty wystrój – widzieliśmy salę senatu i reprezentantów), Lincoln Memorial, kompleks WaterGate, przepastny Smithsonian Institute, okolice Białego Domu, Centrum sztuki Johna F. Kennedy’iego…

Słynny obelisk w Waszyngtonie

 Widok na kompleks WaterGate

Z Melą przed Lincoln Memorial

Przed Białym Domem

W drodze do Waszyngtonu widzieliśmy szereg innych ciekawych miejscowości, ale i bardziej zwykłych  jak: Dover (najstarsze muzeum w USA), Leves, New Castle (stolica stanu), Lehober (?), …
Mieliśmy także dłuższy objazd po Delaware i paru innych stanach, który wynikał z tego, że David wizytował koledże by wybrać ten w którym miał kontynuować naukę.

Zatrzymywaliśmy się w motelach.

Korzystając z okazji buszowałem po akademickich bibliotekach szukając czegoś co dodałoby coś wartościowego do mojego doktoratu. Nie było to łatwe ze względu na dość hermetyczny temat, ale w końcu udało się wytropić dodatkowy wątek i pozyskać ciekawe materiały.
Ogólnie podziwiałem tamtejsze wygody (np. wszędzie xeroxy do odbijania materiałów, łatwy i swobodny osobisty dostęp do półek). Zostałem też członkiem biblioteki University of Delaware. To, co jeszcze zwróciło mają uwagę w bibliotekach, to niezwykle dużo pozycji dotyczących demokracji – temat wałkowany na wiele sposobów. Po czasie uświadomiłem sobie, że ten kult demokracji nie do końca odpowiadał amerykańskiej rzeczywistości.
Jako ciekawostkę (polityczną?) powiem, że podczas całego pobytu w USA rzadko widywaliśmy „kolorowych”. Specyfika tego regionu?

Po drodze podziwiałem kameralne osiedla eleganckich domów zanurzonych w zielonych okolicach, zwłaszcza Pensylwanii.

Wymienię teraz krótko parę miejsc, jakie poznałem po drodze, chociaż nie nie pamiętam dokładnej kolejności ani wszystkich.
Przez malowniczy Newark do Colgate University w Hamilton, Utica, Syracuse (uniwersytet), wspaniały kampus w Ithaca… Potem droga przez Binghamton, Scranton, do Wilmington.
Ogólnie – przede wszystkim podziwiałem architekturę i udogodnienia tych uczelni.
Niezależnie od tej dużej wycieczki zwiedzaliśmy i odwiedzaliśmy ciekawe miejsca jak Atlantic City w stanie New Jersey z tamtejszą plażą i miejscami rozrywki. To były wypady w grupie zaprzyjaźnionej młodzieży, z którą zdążyliśmy się zżyć. Mieliśmy do dyspozycji sporą limuzynę-kabriolet.

Z przyjaciółmi na przybrzeżnym deptaku w Atlantic City

Niezależnie od tego lokalnie sam prowadziłem półsportową Hondę. Nie pamiętam, czy w tym przypadku miało znaczenie to, że posiadałem już wtedy polskie prawo jazdy, ale dla bezpieczeństwa towarzyszyła mi Mimi.
Mieliśmy też  ponad tydzień spędzony w domu przyjaciół (pod nieobecność rodziców), byśmy mogli czuć się swobodnie w młodzieżowym gronie.
Nie żałowaliśmy sobie różnych rozrywek.

Nie będę dalej zanudzał takimi prywatnymi szczegółami i przejdę do końca tej przygody.
Pełni doświadczeń i wrażeń zakończyliśmy swój pobyt odwrotną drogą samolotem Sabeny z Nowego Jorku (znów Jambo Jet), z przesiadką w Brukseli  i bez wpadek.
Melu (+) – dziękujemy za serdeczność, wspólny czas i tyle wrażeń!

——–

Zał. 1. https://de.wikipedia.org/wiki/Stefan_Kozinski

Zał. 2. https://www.capegazette.com/article/fick-and-kozinski-read-irish-eyes-milton-aug-26/89136

Kawowe curriculum vitae

dear coffee

Kawa ożywia umysł. Miłość duszę.
A miłość do kawy?

Zanim przejdę do głównego tematu czyli samej kawy – jak ją widzę i co chciałbym o niej powiedzieć, pozwolę sobie na parę wspomnień związanych z kawą.
Gdy to piszę, na dworze jest mroczno i zimno, a to nastraja do słonecznych wspomnień. Tak, jak lubię kawę, tak i te pozytywne uczucia rozgrzewają.

W naszym rodzinnym domu, a dla mnie to czasy PRLu, kawę pijało się od święta i przy mniej typowych okazjach. Rodzice byli brydżystami i bywały długie wieczory sięgające głębokiej nocy, gdy grający podtrzymywali się kawą, którą przynosili goście, bo u nas raczej się jej nie trzymało i nie piło. Ja wtedy już spałem a wcześniej nawet nie przyglądałem się rozgrywkom – jakoś w ogóle gry karciane mnie nie przyciągały. Ale podarunek kawowy zostawał i jeszcze starczał na jakiś czas.
Inny kawowy zwyczaj wiązał się z przyjazdami ciotki Meli z USA latach sześćdziesiątych. Mieliśmy rodzinę rozproszoną po świecie – część z dawnej emigracji, część jako skutek drugiej wojny światowej, której żołnierze potem trafiali do Anglii, USA, Australii itd.
Ciotka zawsze przywoziła ze sobą swoje ulubione kawy, nie mogła się bez nich obyć, a także na prezent. To było jednak z natury sporadyczne, wtedy jeszcze kawa nie wzbudzała we mnie większego zainteresowania. W okolicach czasu matury chorowałem na wątrobę (szpital) i kawy mi nie polecano, zresztą jak wielu innych rzeczy.
W czasach studenckich i jeszcze potem parę razy jeździłem na saksy, głównie do Francji i Szwecji. Francja kojarzy mi się dużo bardziej z winem niż z kawą, tym bardziej, że pracowałem na winnicach. Ale zawsze zatrzymywałem się na trochę w Paryżu, a tam wypić kawkę to był element tamtejszego nastroju.
Natomiast w Szwecji pracowałem z kolegą, między innymi, przy zakładaniu szkółek leśnych. Było gorące lato i ta ciężka praca (robienie ogrodzeń z ich głębokim wkopywaniem w kamienisty grunt) powodowała, że przekładaliśmy ją w dużej części na białe noce. A w dzień odsypialiśmy i dorabialiśmy w dużej restauracji w miasteczku kilkanaście kilometrów od lasu. Dojeżdżaliśmy dzięki temu że mieliśmy skuter.  Praca na zmywaku miała dla nas, studentów, pewien dodatkowy plus, oprócz zarobku. W tym bogatym kraju i w tej dobrej restauracji mieliśmy wikt oraz … dostęp do dużej ilości kawy. Podawano ją w dzbankach – często te dzbanki były opróżniane np. tylko do połowy – reszta dla nas. W sam raz na podtrzymanie w czasie nocnej pracy.
Także w Szwecji doświadczyłem tych kawowych nastrojów, można powiedzieć tamtejszego Hygge, podczas wizyty u kuzynki.

W 1973 ciotka odwzajemniła naszą gościnność – wyjechałem z kuzynem do Ameryki na wakacje. To dłuższa przygoda do opowiedzenia osobno, ale tutaj wspomnę o dwóch zwyczajach jakie wtedy były naszym udziałem. Pierwszy to aperitif z wytrawnego wina na ok. 15 minut przed obiadem, celebrowany na tarasie domu.
Drugi to deser z udziałem kawy. I tak prawie codziennie, więc wtedy poznałem kawę lepiej. Nie pamiętam jak była parzona, bo podawano ją gotową do stołu.
W czasie samochodowych peregrynacji po stanach nocowaliśmy na ogół w motelach, gdzie także  była kawa – zarówno rano jak i do kupienia. To, co obecnie mamy w Polsce na prawie każdej stacji benzynowej (też czasem korzystam, zwłaszcza przy dłuższej trasie), tam było wtedy normalne.
Po powrocie zafundowałem sobie pierwszy ekspres – przelewowy. Był to jakiś polski produkt słabej jakości (dziś już nie pamiętam marki), dość szybko się popsuł.

W tamtych czasach sporo podróżowałem autostopem po Polsce i Europie, ale też biedowałem, tj. wolałem skromne środki przeznaczyć na jedzenie niż kawę.
Potem, w czasie prawie trzyletniego pobytu na kontrakcie w Libii, byliśmy zakwaterowywani w hotelach,  gdzie kawa też była obficie serwowana, ale także na naszych towarzyskich spotkaniach w  zaprzyjaźnionych domach.
Kolejne spotkania z kawą pokazujące koloryt związanych z tym zwyczajów i sposobów parzenia,  to były nasze małżeńskie wyjazdy do Włoch, Bułgarii, Grecji. O jednym z nich tutaj wspomniałem, chociaż bez wątków kawowych (dziwne, może dlatego, że to było w ramach stołu śniadaniowego – jak zazwyczaj w hotelach). Także kawa w autokarach dalekobieżnych była wybawieniem z senności dopadającej przy długiej podróży.
Na tym zakończę wątki podróżnicze, chociaż w licznych wyjazdach służbowych kawa to był stały element „podtrzymania” i ugoszczenia.
W tych dalszych i dłuższych eskapadach  miałem większą przerwę, ze względu na pracę. Byłem w tym czasie w paru firmach – nie wszędzie kawa była zwyczajem biurowym, ale w formalnie ostatniej pracy przed emeryturą – zawsze była i to wg życzenia.
O dziwo, był też okres kiedy kawa jakby przestała mi smakować, miałem wrażenie, że źle na mnie wpływa. Może to była sugestia związana z tym , że chorowałem i uległem opinii, że lepiej zatem kawy nie pić i że zakwasza organizm.  Było to swoiste nocebo. Nawet krótko kiedyś to opisałem w Moja historia z kawą – w czasie gdy poznałem firmę DXN (dość stare dzieje).
Jako gorący zwolennik naturalnych metod i preparatów, wiedziałem, że leczy nas przede wszystkim nasz system immunologiczny. Trzeba mu tylko pomóc.
A właśnie kawa z ganodermą z DXN wzmacnia system immunologiczny, a przy okazji także kondycję.  Pomyślałem – genialne, jak to się wszystko dobrze składa – lek aplikowany z napojem, który tak wiele osób kocha!
Wróciłem do kawy w tej postaci, tj. w saszetkach z dodatkiem proszku z tego leczniczego grzyba (ganoderma, reishi). Poprawiłem zdrowie.
Przez pewien czas działem w DXN jako partner handlowy. Miałem dedykowaną stronę w Internecie (sporo artykułów „branżowych”) oraz wtedy i z tego powodu założyłem na Facebooku stronę Spotkania Przy Kawie (vel Kawa Na Zdrowie).
Jednak w tej firmie nie szło mi za dobrze, miałem też inną pracę, więc projekt zarzuciłem. I przyznam, ta ich kawa nie smakowała mi w porównaniu do tego, co znałem w przeszłości.  Zatem i ów fanpage stracił na znaczeniu i obecnie jest ledwie podtrzymywany. Wrzucam tam czasem artykuły o kawie oraz takie … które wiążą się z materiałami do poczytania przy kawie.
Te spotkania przy kawie odbywam oczywiście i w realu, rodzinnie i ze znajomymi.
żona w kawiarni

Z żoną nie żałujemy sobie odwiedzania, a nawet zwiedzania kawiarni z dobrą kawą. Szczególnie zimą. A jeśli w drodze, to może być i Mac Cafe…

Właściwie nie musielibyśmy, bo w domu mamy wszystko co potrzebne, by dobrą kawę sobie zrobić. Oto moje instrumentarium (pominąłem prosty dripper, bo w czasie zdjęcia właśnie był w użyciu).

kawowe instrumentarium

Chociaż – nie wszystko – za późno dowiedziałem się o zaletach  aeropressu

Może dojdzie do kompletu na czas gdy przebywamy w lecie na działce, gdzie nie zamierzmy zabierać ekspresu.

A na działce w 2022 mieliśmy ciąg upalnych dni, które skłoniły mnie do małego wynalazku – orzeźwiającego napoju kawowego na zimno. Bariści się skrzywią, ale mnie to pasowało, tym bardziej że to procedura na 15 sekund.  Dobra kawa rozpuszczalna zalana zimną gazowaną wodą mineralną  – po wymieszaniu jest smacznie, z bąbelkami i pianką.
Kiedy i ile kawy piję? Przeciwnie niż żona (Ona zaczyna rano), ja pijam ją najczęściej w południe (+/-), bo to okienko pierwszego znużenia. To także zgodne z opinią fizjologów – rano organizm ma dość wysoki poziom kortyzolu, jest dostatecznie pobudzony, przynajmniej u mnie właśnie tak jest. Ponadto rano trzeba się dobrze nawodnić, a sama kawa to za mało.
I rzadko piję więcej niż jedną czy dwie kawy – zaskoczenie? Bo jestem aktywny, pobudzony przez większość czasu – nie muszę się dodatkowo dopingować. Ponadto – zasadą przyjemności jest umiar. I nie jestem kofeinistą i unikam wszelkich nałogów.
Nie przepadam za kawami mlecznymi – też wbrew obecnej modzie – a jeśli już, to z niedużą ilością mleka lub śmietanki. Kawy lekko palone Arabika ew. jakiś dobrze dobrany blend.  Mamy niedaleko palarnię kawy – można tam coś dobrać. Staram się docierać do kaw ekologicznych i pochodzących z Fair Trade. Także z festiwali kawowych, na których okazjonalnie bywam.
Dodam jeszcze, że przekonałem się do saszetek (pods) Melitty – zaparzanych w ekspresie. Czasem eksperymentuję z przyprawami do kawy, pijam ją także z olejem kokosowym, tzw. kawę kuloodporną.
I przede wszystkim – używamy tylko wody oligoceńskiej lub dobrze przefiltrowanej i staram się o dobre kawy.
Tyle o gustach, bo to rzecz indywidualna.
Po owym okresie przerwy zainteresowałem się zdrowotnością kawy.  Podkręcanie tych zalet za pomocą ganodermy to jednak zabieg sztuczny.
Wkrótce dowiedziałem się, że kawa jest ZDROWA i to na wielu „polach”. Na swojej stronie poświęconej zdrowiu (LepszeZdrowie.info) publikowałem artykuł za artykułem, które pokazywały te rożne aspekty. Nie będę wszystkich wymieniał, a przykładowo: Kawa – dobra czy zła?, Kawa a wątroba i inne mity itd., by w końcu to ująć syntetycznie w Kawa – podsumowanie, gdzie są odwołania do innych wpisów i źródeł.
W tym miejscu wypada mi podziękować Katarzynie Świątkowskiej, lekarce, która z oddaniem obala różne mity oraz broni kawy na podstawie prac naukowych. Dużą część (107 stron, 362 odnośników do literatury) książki  MITY MEDYCZNE, KTÓRE MOGĄ ZABIĆ,  KONTRA FAKTY RATUJĄCE ŻYCIE (tom 1) poświęciła własnie temu, a całą książkę omówiłem tutaj. Dużo wcześniej pokazałem właściwości kofeiny w artykule Jak wspomaga nas kofeina, co miejscami zostało skorygowane w pracach pani Katarzyny.
Potem trafiłem na parę kontrargumentów, które spróbowałem wyjaśnić w artykule Jeszcze o kawie.  Myślę, że z powodzeniem,  tym bardziej, że niemal codziennie otrzymuję, w trybie prenumeraty wiadomości tematycznych, dalsze analizy i pochwały kawy.  W powyższym artykule podaję jeszcze inne opracowania oraz opinię dra Marka Skoczylasa. Oprócz pani doktor, to jeden z lekarzy których poważam; pokażę jeszcze jego wykład 16 efektów picia kawy regularnie (z napisami, które może pobrać).

Gdy to piszę właśnie jestem po lekturze artykułu Polska badaczka udowodniła prozdrowotne własności kawy.
Jednak, jak przy każdej używce należy wspomnieć o zastrzeżeniach, co kiedyś (znów dzięki pani Świątkowskiej) wyjaśniłem częściowo w artykule Uwaga interakcje.
Nawet jeśli kawa nie każdemu służy (co odnosi się niemal do wszystkiego – jako ludzie różnimy się nieco genetycznie, stanem zdrowia, wiekiem, sposobem odżywiania i leczenia, itd.), to saldo jest pozytywne.  A przyjemność picia (i nawet samego zapachu) kawy to wartość, którą wielu ceni nawet wyżej niż jakieś związane z tym kłopoty.  W skali indywidualnej to celebracja – przyrządzania i konsumpcji, co stanowi swoisty element  kultury. Celebruję życie miedzy innymi dobrą kawą – życie jest za krótkie na picie tych marnych… Jestem na etapie jakości czyli tzw. trzeciej fali kawy. Fala czwarta zadba o plantacje – by były ekologiczne w szerokim zrozumieniu. W szczególności już teraz wyszukujmy kaw bez mykotoksyn (OTA free).
Kawa ma pokrewieństwo z czekoladą – też lubię i doceniam właściwości zdrowotne.

Można by długo o tym pisać i napisano bardzo dużo. Jako przykład – oto moja domowa „biblioteczka kawowa” jak na dziś (oprócz książek kucharskich i innych, w których kawa też się pojawia)

książki o kawie

Każda książka jest trochę inna, co pokazuje rozległość wiedzy o kawie, jej historię i podejście autora. Często zakochanie w tematyce. Widać to np. w „Kawa – instrukcja obsługi najpopularniejszego napoju na świecie” (autorka – Ika Graboń).
Mini-recenzję tej książki umieściłem ostatnio na portalu Lubimy czytać.
Wśród pasjonatów kawy wymienię Witolda Gadowskiego, który chociaż niewiele o tym mówi, ale stworzył trzy własne marki nawiązujące właśnie do kultury w powiązaniu z Polską. Tu wyjątkowo zrobię reklamę (bez powiązania z dostawcą), ponieważ uważam, że trzeba promować małe firmy (w tym rzemieślnicze) zajmujące się kawą na tle potentatów i sieciówek, które oferują kawę głównie z tzw. pierwszej fali – „aby była”, nie koniecznie dobrą.
To kawy: Wolność, Z polskiego dworku, Dom polski, Sobieski.
Natomiast wśród tych książek sprawy związane ze zdrowiem bodajże najobszerniej (ale i tam dalece nie w pełni) opisuje monografia Boba Arnota „Kawa dla zdrowia. Energia, smak i sposób na długowieczność„.
Co do celebracji, oprócz delektowania się w duchu slow coffee, to mam też słabość do filiżanek i kubków, bo sposób serwowania i estetyka też ma znaczenie.
Kiedyś dałem temu wyraz tablicą na Pinterest – Cups and Mugs (ostatnio już tam raczej nic nie dodaję).
dajesz radeI  love you

Natomiast w kulturze kawy jest mnóstwo powiedzeń, memów, instrukcji, dowcipnych zachęt – patrz moja inna tablica na Pinterest.
Przykładowy obrazek z przesłaniem edukacyjnym, ale to i tak nie wszystkie opcje, nie mówiąc o własnym eksperymentowaniu. rodzaje kawowych poczęstunków
Bo zajęcia z kawą to kreatywność – sukcesy i … błędy.

Wreszcie anegdoty, cytaty z literatury, powiedzenia. Kawa ma w tym spory udział. Jest ich setki. Zakończę paroma z nich.

„Jeśli masz zmartwienie – napij się kawy, jeśli się cieszysz – napij się kawy, jeśli jesteś zmęczony – napij się kawy.”
Martyna Wojciechowska

„Śmiech kobiety, zapach dziecka, przyrządzanie kawy – oto różne smaki i zapachy miłości.” Anthony Capella

„Mów prędko, co ci leży na sercu , bo kawa stygnie.” Nadżib Mahfuz

Smacznego i na zdrowie!
A ja wracam do pracy…

warsztat

Postawisz mi kawę?

Chińszczyzna

Mówią „Nie dowierzaj kobiecie”
I Chińczykom.
L.K.

Był czas gdy sporo podróżowałem po świecie – służbowo i prywatnie.

W 2005 przemierzyłem różne miejsca w Chinach. Piękny kraj.

xiyan

xiyan

Już wtedy zrobiło to na mnie wrażenie, nie tyko przyrodniczo i zabytkami, ale rozmachem budów i przedsięwzięć na różnych polach. My, w Polsce, w rok po przystąpieniu do UE, byliśmy w powijakach, a dla Chińczyków – „ubogim krewnym”, chociaż o żadnym pokrewieństwie nie może być mowy.
Traktowano nas uprzejmie, w ogóle to rys tamtejszej kultury, ale z nutką wyższości.
Dało się zauważyć, przy wnikliwszej obserwacji, poważanie siły, a lekceważenie spraw czy pomysłów mniejszego kalibru. Rozmowy handlowe odbywały się na stosunkowo niskim szczeblu, więc trudno mi powiedzieć więcej o ówczesnej „wielkiej polityce”.
Poznałem raczej charaktery ludzi, z odkryciem przebiegłości i zaciętości.

Trudno generalizować, bo kontakty z „prostymi” obywatelami były bardzo ograniczone. Na peweno można docenić pracowitość i różne zdolności.

Po latach zainteresowałem się znów Chinami, szczególnie w czasach prezydentury D. Trumpa, który ostrzegał przed potęgą Chin, był za ograniczeniem ich wpływów w Ameryce. Sprawy znane – nie będę ich tu drążył. Ale warto powiedzieć o tym, że rzeczy mają się gorzej niż wielu ludziom się wydaje – szereg państw Zachodu niemal sprzedało się Chinom. Zarówno w sensie polegania na ich towarach (byli bodajże pierwszymi których zalała chińszczyzna, w tym dużo produktów-śmieci, marnej jakości i estetyki, nawet sztuczne jedzenie…), „wyeksportowania” swego przemysłu na Daleki Wschód w imię obniżenia kosztów, jak i politycznie.
Co do przemysłu, to okazało się to zgubne przez utratę własnych rodzimych zakładów i kompetencji wytwórczych. Ale także okazało się złudzeniem, że koszty będą zawsze niższe. Także kosztowna jest korupcja polityczna i gospodarcza.
Jeśli chodzi o wpływy polityczne, to USA oraz szereg innych krajów siedzi w kieszeni Chińczyków, a to przekłada się także na owe wpływy. Mają ukryty głos w wyborze polityków, tworzą grupy influencerów i lobbystów, szpiegują, przejmują firmy. Nie tylko stają się piątą kolumną, ale globalnie i wewnętrznie rośli w siłę, która wkrótce przewyższy amerykańską, a może już to osiągnęli? Nie koniecznie przez swój rozwój bo może raczej przez upadek/osłabienie USA, do czego od dawna dążą.
Kraj z historią paru mileniów działa powoli, planowo z dłuższą perspektywą czasową, systematycznie.
„Przyczajony tygrys, ukryty smok”.

terakotowa1

Terrakotowa armia. Mój przewodnik stale się uśmiechał, a ja nie zauważyłem jego gestu „zwyciężymy”

Co do smoków i tego jak sytuacja niespodziewanie się zmienia – o tym na końcu, a teraz chcę nawiązać do pewnej ważnej książki, która rozpatruje powyższe zagadnienia z polskiej perspektywy.

To obszerne opracowanie Sylwii Czubkowskiej (w czytaniu) –

Chińczycy trzymają nas mocno. Pierwsze śledztwo o tym, jak Chiny kolonizują Europę, w tym Polskę„.

Na początek opisy z wydawnictwa.

Wabią pieniędzmi, perspektywą ogromnego rynku zbytu i tanimi rozwiązaniami technologicznymi.
Wykorzystują niezależność samorządów i uczelni, a także szkół wojskowych do nawiązywania niekontrolowanej przez nikogo współpracy i zdobywania technologicznego know-how.
Przejmują fabryki, legendarne marki motoryzacyjne, media.
Pozyskują informacje o naszym życiu z mediów społecznościowych, telefonów, komputerów, a nawet odkurzaczy i oczyszczaczy powietrza.
Korumpują władze na wszystkich szczeblach, a do wyciszania skandali zatrudniają najlepsze agencje PR.
Zjednują sobie polityków, naukowców, celebrytów i miliony zwykłych ludzi.
Chińczycy w Europie działają niepostrzeżenie, ale na masową skalę.

Chińczycy trzymają nas mocno. Śledztwo o chińskich wpływach, które wprawi cię w osłupienie.

„To nie tylko wnikliwe dziennikarskie śledztwo, lecz także wciągająca opowieść, dzięki której rozsypane puzzle zaczynają układać się w wyraźny i niepokojący obraz: chińskiego smoka moszczącego się w byłych europejskich demoludach”.
– Dariusz Ćwiklak, „Newsweek Polska”

„Obserwowałem, jak Chiny przejmują kontrolę nad Afryką, jak wchodzą do Ameryki Łacińskiej, jak broni się przed nimi Australia. Ale najciemniej jest pod latarnią. Sylwia Czubkowska kreśli świetnie udokumentowany i atrakcyjnie podany obraz dyskretnej i planowanej na dziesięciolecia inwazji na nasz świat, na Europę Środkową, w tym na Polskę. Czyta się jak powieść sensacyjną ze świadomością, że to wszystko prawda. Tak rodzi się przyszłość”.
– Marcin Meller

„Książka Sylwii Czubkowskiej to pasjonujące, napisane z godnym podziwu rozmachem śledztwo o zionącym ogniem smoku kryjącym się pod niewinną maską pociesznej pandy”.
– Michał Potocki, „Dziennik Gazeta Prawna”.

Chyba jeszcze lepiej te zagadnienia pokazuje spis treści (cytuję cały).

Wstęp

ROZDZIAŁ 1: Telefony od fałszywego przyjaciela,
czyli Huawei, 5G i wielka afera szpiegowska
Długi marsz z Shenzhen w świat
Zimno, zimniej, 5G
Suma wszystkich gier i gierek
Wycieczki, restauracje, pochlebstwa
Przedmiot sporu

ROZDZIAŁ 2: Wszyscy ludzie Państwa Środka,
czyli jak działają tylne drzwi między polityką a biznesem
Biznes, który koroduje
Obrotowe drzwi do polityki i mediów
Oligarchia budowana na chińskich zyskach
Eksperci od silnych Chin
Czechy a sprawa chińska

ROZDZIAŁ 3: Dyplomacja z pandami
Chiny +16
Gwiazda C-popu śpiewa o Pradze
Wilcze oczy
Litewski Dawid kontra Goliat

ROZDZIAŁ 4: Już my cię wychowamy,
czyli chiński plan edukacyjny na najbliższe sto lat
Cena Czyni Cuda
Siedmiu synów nauki
Chiny w miejsce Europy
Instytuty nowej sinologii
Dobre maniery na nowe czasy

ROZDZIAŁ 5: Crazy rich Asians na polskich uczelniach, czyli wielka
draka o chińskich studentów
Chińska fala studentów
Cesarski pałac
Nie tacy crazy rich Asians
Kto zarabia na studentach z Chin?
Uczą się, płacą i wymagają

ROZDZIAŁ 6: Chińczycy trzymają nas za portfele,
czyli Alibaba i miliony rozbójników
Jarmark AliExpress
Ile problemów ma Jack Ma?
Procedura 42
Flanki wschodnia i południowa

ROZDZIAŁ 7: Będę jak iPhone, tylko nie pytaj mnie
o Tybet, czyli jak Xiaomi podbija serca milionów
iPhone‘y Europy Wschodniej
Xiaomi Way
Litewski cios
Czas na samochody

ROZDZIAŁ 8: Na chińskim procencie, czyli od wielkich inwestycji do
wielkich kłopotów
Dyplomacja chwilówkowa
Syndrom COVEC
Most do Europy
Wściekłe ptaki nad Bałtykiem

ROZDZIAŁ 9: TikTok, Krecik i panda, czyli jak się tworzy Chmese dream
Live streamy, tiktoki i gierki
Bracia w dezinformacji
Chiński kret

ROZDZIAŁ 10: Nie myśl, że uciekniesz,
czyli Chiński Brat patrzy coraz uważniej
Sprawa countrymana
Kraj 200 min kamer
Kamery, skanery, drony

ROZDZIAŁ 11: Przyjaźń z węgla, stali
i nagiętych norm ekologicznych
Nasze zdrowie albo twój zysk
Nowe, zielone Chiny
Miedziana twierdza
Ekologiczne nimby
Dlaczego miałabym się tym martwić?
Ataki i groźby

ROZDZIAŁ 12: Okrążeni ze wszystkich stron, czyli jak Chińczycy
przejmują nasze drogi, koleje i porty
Marzenia o Nowym Jedwabnym Szlaku
Bóg, szczęście, Orban i Chiny
Gdyńkong, czyli po co Chinom Bałtyk
Sokołem na wschód

Zamiast epilogu. Rozmowa z profesorem
Clive‘em Hamiltonem

Przypisy

Pokazują się pochlebne recenzje tej książki, nie wiem czy warto dokładać swoją, chociaż kusi mnie pokazania dodatkowych aspektów jak „zaraza z Wuhan” i cała afera kowidowa oraz szereg innych tajemnic. Bo Chiny to nie tylko kraj piękny, ale właśnie pełen tajemnic, np. tych historycznych.
Po lekturze książki i jak czas pozwoli – wrócę do tematu.
A na zakończenie wspomnę rzecz zaskakującą w paru punktach, też do przyszłego rozwinięcia:

1. Wbrew powszechnym ocenom – Chiny są na skraju … bankructwa.

2. Nie będzie wojny amerykańsko-chińskiej – przynajmniej nie w najbliższych latach

3. W Chinach (Ludowych) nie rządzą ci, o których myślimy

4. Afera balonowa nad Ameryką – to nie były chińskie balony

5. Smoki chińskie to nie tylko folklor – to element nazw tajnych stowarzyszeń o wielkich globalnych wpływach

Będzie i więcej…

pekin1

Pekin ma wiele zabytków

PS. O przykładowej innej mojej przygodzie zagranicznej zobacz Casus libijski.

Postawisz mi kawę?

Podobieństwa przyciągają

nadaję z lasu

 

Nie trzeba mieć wszystkiego,
wystarczy mieć to co najlepsze…
Damian Aleksander

Powracam z sentymentem do niewielkiej książeczki „Lapidaria podRóżne” (autor Damian Aleksander,
Wydawnictwo: Papierowy Motyl) nie tylko ze względu na podobieństwo tytułów – mojego bloga i tej książki. To także podobieństwo uczuć…

Te Lapidaria – to zbiór poetyckich sentencji i ciekawych kolorowych zdjęć, powstałych w wyniku bacznych obserwacji, m.in. po podróży po Indiach i Nepalu. Ukazują niecodzienne, niezwykłe oblicze kraju, którego nie spotka się na widokówkach. Autorem zdjęć jest również Damian Aleksander.

„Zdjęcia to sposób dzielenia się z ludźmi emocjami. Większość z nich idąc z duchem czasu, umieszczałem na Facebooku. Często wracam do swoich przemyśleń, próbując w ten sposób usłyszeć wewnętrzny głos dający mi możliwość poznania innych jak i samego siebie”.

Autor prowadzi czytelnika poetycką ścieżką, zostawiając go sam na sam z własnymi emocjami, zachęcając do przemyśleń j zgłębienia tajników swojej drogi do nieskończoności.

Parę arbitralnie wybranych sentencji, w których odnajduję też siebie:

Myśli moje są jak ptaki, zlatują się z różnych stron i jak ptaki krzyczą, domagając się
przemyślenia.

Trudno mi zaakceptować, że jeszcze mogę na coś narzekać, kiedy radość życia nie widzi żadnych przeszkód, aby się wyrazić…

Jeszcze nie wstałeś , a padasz…
jeszcze nie zaczerpnąłeś oddechu, a już się dusisz…
jeszcze nie zrobiłeś kroku, a już się potknąłeś…
jeszcze raz ci mówię: nie bój się…
wstań, weź oddech i pobiegnij…
jeszcze tyle wspaniałości cię czeka…

Myśleć pozytywnie to nie udawać, że „zło” nie istnieje.
To postawa, która transformuje wszystko, aby to „zło” się nie wydarzyło.

Serce szczęśliwego człowieka promieniuje szczęściem wprost do serc innych ludzi,
wzajemnie potęgując się. Piszę się więc na taką kumulację szczęścia. To dopiero haj.


Coś od siebie, skoro o emocjach i „haju”.
Upał.  Ostatnią noc spędziłem na działce w hamaku pod gwiaździstym firmamentem!
Aż sam się zdziwiłem, że dopiero po tylu latach to powtórzyłem, bo miałem takie przygody w czasach studenckich – czy to na obozach czy na autostopie, a potem w czasie 2. podróży poślubnej po Grecji, gdy trafiliśmy do Meteory w tak gorącą noc, że spaliśmy na ziemi pod gołym niebem nawet w otwartych śpiworach.

 

Turystyka – co o niej myśleć / cz. 1

Wiele rzeczy małych stało się wielkimi tylko dzięki odpowiedniej reklamie.

Mark Twain

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Tłumy nad Morskim Okiem

Mam wakacyjny „temat na czasie”.

To turystyka – zagadnienie na tyle obszerne że istnieją odpowiednie instytuty i kierunki studiów. To nie dziwi, bo to bodajże najdynamiczniej rozwijająca się dziedzina gospodarki.

Od razu zawęźmy – nie chodzi o podróżowanie (służbowe, biznesowe, dyplomatów itp. – co jest zrozumiałą koniecznością), ale o turystykę stricte.

Stare powiedzenie mówi „navigare necesse est”, a zanim powstało – turystyka już funkcjonowała.
Oprócz wielkich migracji starożytności i przemieszczania się w trakcie podbojów, które były wymuszone swoistymi przyczynami, z odnotowanych pierwszych podróży o charakterze turystycznym były te związane z udziałem w obchodach świąt religijnych w Starożytnym Egipcie, przy okazji będące okazją podziwiania świątyń i piramid. Podobny cel miały podróże starożytnych Greków, którzy udawali się głównie do wyroczni w Delfach oraz świątyni Zeusa w Olimpii. Tysiące osób przybywało na rozgrywane co cztery lata igrzyska olimpijskie.
W starożytnym Rzymie udawano się dla celów leczniczych i wypoczynkowych do rozmieszczonych na obszarze całego Imperium kurortów, spośród których największą popularnością cieszyły się: Baden-Baden, Baile, Herculane, Vichy, Baiae, Neapol, Capri, Bath, Puteoli.

Tak moglibyśmy iść przez wieki. Wykształciły się specyficzne rodzaje turystyki związane z jej celami. I tak można wymienić przynajmniej turystykę: poznawczą (krajoznawczą), zdrowotną, wypoczynkową, religijną, biznesową, rozrywkową (w tym np. festiwalową), hobbystyczną (np.kulinarną), sportową (tzw. fanoturystyka – wyjazdy związane z chęcią uczestnictwa w wydarzeniach sportowych), kwalifikowaną – dla osiągnięć sportowych lub okołosportowych, integracyjną (wymiana młodzieży, poznawanie swych korzeni)  i wiele innych.

Po tym porządkowym wstępie chciałbym przejść do osobistych refleksji, które mogą wydać ci się dyskusyjne, ale właśnie o to mi chodzi – jak w tytule.

Najbardziej obecnie popularną wydaje się turystyka wypoczynkowa. Zapracowany człowiek pragnie w końcu odpocząć. Oderwać się od codzienności. Dlatego turystykę należy też traktować jako zjawisko psychologiczne.
Sposoby wypoczywania mogą być różne. Jedni wolą „byczyć” się przez dwa tygodnie, prawie nie ruszając się z miejsca, maksymalnie sobie dogadzając, chętnie all inclusive, inni dobrze się bawiąc, inni rekreując się aktywnie – wędrówki, zwiedzanie, przygoda.

Są w tym różne mody, z których widoczne jest snobistyczne pokazanie znajomym gdzie się było – najlepiej gdzieś w egzotyce, na drogiej wycieczce lub w wypasionym hotelu. Lecą w sieci selfie i sąsiedzi zazdroszczą.

Charakterystycznym zjawiskiem jest coraz większa masowość turystyki. Wynika to z następujących trendów:

  • większej ilości czasu wolnego wraz z większą ilością wolnych zawodów oraz mechanizacją i usprawnianiem pracy; pewną rolę odgrywają tu też łatwe (okazyjne, promocyjne, citybreak) wyjazdy na krótko

  • wakacje poza domem przestały być  luksusem dla coraz większej liczby ludzi, w zw. z podnoszeniem stopy życiowej

  • powstaje coraz więcej możliwości – więcej hoteli, usług, biur podróży i ich agentów, większe zróżnicowanie ofert

  • lepsza informacja i rola reklamy, która pokazuje atrakcyjność wyjazdów i gra na uczuciach, takich jak ambicja bycia na równi z podróżnikami lub bogatszymi od siebie, przygoda, fantazja, luksus i przyjemność, w połączeniu z atmosferą wyłączności.

I tu dochodzimy do pierwszego zagrożenia lub przynajmniej minusu z tytułu owej masowości.

Ogólnie nazwałbym to rosnącą bylejakością turystyki – tej dla mas. Masowość to głównie najtańsze oferty – ilość zamiast jakości.
Przepełnione atrakcyjne miejsca, plaże, kampingi, wszechobecny tłok,  byle jaka „przydrożna” gastronomia, tania rozrywka,

Przypomnę głośny niedawno wpis Agaty Młynarskiej o „kiepskich” na plażach, który tak zbulwersował opinię publiczną. Jeśli odrzucimy naganną nutę pogardy dla zachowań nowych „turystów”, to czy nie miała częściowo racji?

Prostactwo jest nieuniknioną konsekwencją rosnącego egalitaryzmu i warto je wytykać, ale z drugiej strony nie jest często winą oskarżanych, którzy przez dziesięciolecia byli spychani do kategorii „roboli” i nie zasługujących na coś lepszego. To osobny temat rozwarstwienia społecznego, któremu 500+ częściowo zapobiega. Inna sprawa czy nie było lepszych sposobów (np. obniżenie podatków), ale  – stało się.
Potraktuję zjawisko masowości szerzej – jako zjawisko światowe.
Faktem jest, że w wyniku rosnącego terroryzmu (inny potencjalny obecny  minus podróżowania w ogóle), Polska stała się atrakcyjna i mamy coraz więcej zagranicznych podróżnych. Zmiana pogody na kontynencie, wyższe temperatury na północy, dodatkowo zachęca do przyjazdu do Polski, co nakłada się to na tłok u nas.

„Nie ma już dzikich plaż” – jak w słowach piosenki. Chociaż to przesada (znam takie miejsca), ale faktycznie coraz ich mniej.

Osobiście nie lubię tłumu – to zaprzeczenie wypoczynku. Nie dotyczy to tylko plaż. Wybrzeża mórz, jezior, góry, zabudowuje się coraz gęściej hotelami, często molochami, gdzie i tam przeważa tłoczenie się w barach, basenach, gdziekolwiek. Podobnie powstają olbrzymie morskie wycieczkowce (przykład, czy na pewno chciałbyś z miasta wylądować w takim mieście?). 

Także w turystyce objazdowej przeważa zwiedzanie „po łebkach”, szybkie zaliczanie miejsc i pod dyktando przewodników.

Ogólnie wpływ turystyki na środowisko jest przeważnie negatywny. Ze względu na rozwój infrastruktury turystycznej, zmniejsza się powierzchnia obszarów naturalnych będących siedliskami roślin i zwierząt.

Trasy turystyczne, lasy, strefy ochronne są zadeptane i zaśmiecone. Z braku dostatecznej ilości toalet (i niedostatku kultury) ludzie załatwiają swe potrzeby w pobliskich krzakach, wdzierają się na chronione wydmy.

Recykling pozostawionych śmieci nie nadąża za ich ilością lub w ogóle nie ma miejsca, powstają hałdy odpadów, zwłaszcza wokół turystycznych wysp z ograniczonym skomunikowaniem z lądem, widziałem takie filmy o Dalekim Wschodzie gdzie powstają „ławice” plastiku.
W pewnym rejonie Tajlandii miejscowi mieszkańcy mając tego dosyć zgodzili się na 4 miesiące wstrzymać ruch turystyczny, by uporządkować sprawę. Ale żądza łatwego zysku na ogól przeważa i buduje się więcej i więcej.
Kiedyś delta Nilu była przodującym dostawcą najlepszej bawełny. Pola upraw zaorano i wybudowano w to miejsce hotele.
Wzrasta też zanieczyszczenie powietrza (głównie ze względu na emisję spalin samochodowych), zanieczyszczenie wód (ścieki pochodzące z obiektów turystycznych) oraz poziom hałasu.

Co do ruchu samochodowego to znany jest koszmar sierpniowego exodusu Francuzów na południowe wybrzeże – korki i tłok na miejscu. Trudno mi to zrozumieć jako wypoczynek. U nas ów koszmar wynika jeszcze z mniejszej infrastruktury drogowej oraz pozamykania wielu linii kolejowych.

Ostatnio znalazłem wymowny artykuł o protestach antyturystycznych w Europie  („turyzmofobia”) – To nie turystyka – to inwazja,
który wystarczająco pokazuje dramatyzm sytuacji, więc na tym poprzestanę.

Wzrasta ruch samolotowy. W Polsce wiele miast  – na fali lokalnych ambicji – pobudowało własne lotniska. Sądzę, na podstawie pewnych danych, że ilość spalin z ruchu samolotowego przewyższa tę samochodową i jeśli globalne ocieplenie ma rzeczywiście źródło w emisji spalin (dyskusyjne!), to dziwnie się o tym nie wspomina.
U nas rząd ma zadęcie by zbudować największy port lotniczy w Europie w okolicach Stanisławowa – z docelową przepustowością 100 milionów (!) pasażerów rocznie. To dopiero będzie wulkan spalin, odpadów i hałasu. A jak to u nas – przewidywany koszt potroi się w realizacji. A już i tak jesteśmy bardzo zadłużeni w bankach zagranicznych.
Jest w tym i inny niepokojący aspekt. Przyjrzyjmy się wybranym statystykom turystyki Polaków (badania grupy Kruk). Przyda się nam to i do dalszych rozważań.
I tak – najpopularniejszy kierunek to morze. Planuje tam wyjechać 43% Polaków. Ale co czwarty – 28% z nas spędzi wakacje w domu. Spośród wyjeżdżających 36% wybierze się na odpoczynek w Polsce, a do innego kraju Europy – 13%.

Jeśli dobrze interpretuję, założę, że może jeszcze ze 4% ludzi z ogólem wyjeżdżających wyjedzie poza Europę – razem 17%.
Zatem 72% gdzieś wyjedzie, z tego 17% za granicę, tj. ok. 12% z całej populacji (chociaż nie wiem jak przyjęto tę populację). Ale przecież nie wszyscy samolotami – przyjmijmy nawet połowę czyli ok. 6%, a populację – sądzę że z nadmiarem, bo z dziećmi i starcami, przyjmę jako 36 milionów. Zatem polskich pasażerów lotniczych otrzymamy ok. 2,2 miliona, a licząc powroty – niech 4,5.

Zatem, po co nam tak wielki port? Mam podejrzenie, że nawet uwzględniwszy tranzyt, turystykę przyjazdową i cargo (ale to nie ruch osobowy), to pozostaje bardzo duży margines – na tajemnicze cele wojskowe, amerykańskie, żydowskie? (Polityczne otrzeźwienie). Czyżbyśmy nie byli już u siebie? A może to jakiś obłęd?

Wspomniane zanieczyszczenia, hałas i mniejsza higiena stwarzają warunki raczej nie sprzyjające zdrowiu. To często znów schemizowane otoczenie. Mało osób zdaje sobie też sprawę, że dla poprawnego funkcjonowania ciała i psychiki potrzebne jest przynajmniej okresowe przebywanie w spokoju, samotności i ciszy, a także w możliwie mniej natężonym smogu elektromagnetycznym. Przy okazji leczy się układ nerwowy, korzystnie powraca czułość na słabsze bodźce wzrokowe, węchowe słuchowe, która została stępiona (odczulenie) w obecnym zaśmieconym kakofonią bodźców świecie. 

Nawet pobyt 10 dniowy, zwłaszcza w rejonach o odmiennym klimacie, wodzie i żywności nie dają dostatecznej aklimatyzacji. Lepszy jest dłuższy pobyt (daje to dodatkowo lepsze poznanie kraju, ludzi), ale nie każdego na to stać – finansowo i czasowo. Dokłada się do tego  niebezpieczeństwo zakażeń lub zatruć pokarmowych („zemsta faraona”) a  więcej alkoholu a mniej  ruchu – tak typowe nawyki „kanapowców” dopełniają ten obrazek antyzdrowia.
Niestety – ten alkohol to także i więcej wypadków drogowych i utonięć… Turyści niedzielni – dosłowne i w przenośni, to często zmora – hałaśliwość, imprezowanie, obowiązkowe grilowanie, przez brak zachowania nawyków  typowych dla bardziej świadomych i przygotowanych do zasad turystyki.  Klasyczny przykład  – wycieczka w góry bez poznania trasy, warunków pogodowych, w klapkach lub na wysokim obcasie…
A propos picia i lenistwa niektórych, co to ich nie interesują ani lokalna kultura ani zabytki ani wycieczki, w tym miejscu chciałbym przywołać mój wierszyk sprzed lat.

Życie minęło
Mieszkasz gdzieś lata, a ulic nie znasz sąsiednich,
śpisz i w karty grasz,
gdyś przyjechał nad Adriatyk
– przedziwny życia lunatyk.

Zawstydź się i przebudź
– choć ci wolno wszystko.
Kiedyś ockniesz się nagle: życie minęło,
a szczęście … bywało tak blisko.

Co do mody opalania ciała – bez rozsądku, to przypomnę o szkodliwości UVC oraz stosowania różnych mazideł,  podobnie jak stosowanie dezodorantów, co to „trzymają parę dni” a przez to zatrzymują w ciele szkodliwe toksyny a i same takie zawierają. Patrz np. Słońce – zdrowe czy nie?
Inną modą jest szukanie adrenaliny w ekstremalnych wyprawach, nawet z ryzykiem utraty życia. Co się niestety zdarza.
Oceniam także jako ryzykowną modę podróżowanie z niemowlakami.

By zakończyć wątek negatywny, jeszcze o tym, że w wielu rejonach świata nasilają się wraz ze wzrostem ruchu turystycznego takie zjawiska społeczne jak przestępczość, alkoholizm, narkomania, hazard, prostytucja.
Z wymienionymi patologiami mamy do czynienia w  większości obszarów gdzie rozwija się turystyka masowa.
Chociaż mój pogląd nie jest aż tak radykalny, to trzeba odnotować i głosy, że obecna turystyka to szatański horror naszych czasów.

Teraz pozytywniej…
w części drugiej, bo wpis mi się nie mieści

Bieszczady

W górach jest wszystko, co kocham…
z piosenki Elżbiety Adamiak

Bieszczady

Przypomniał mi się mój wiersz o Bieszczadach, pisany bodajże w 1980 r.
Ciągnie mnie do gór…

Bieszczady wiosną

W Bieszczadach, po urokach jesieni

odkrywam piękno wiosny;

wczesnym rankiem w góry wyszedłem

jakby młodszy, radosny.

Pnę się szybko – dni mam tylko parę,

plecak wcale nie ciąży,

Połoniny błyskają w dali,

wszystko zobaczyć, dotknąć – zdążyć.

Mgły w dole zginęły,

cieplej się robi – jestem już wysoko,

w dal patrzę chciwie

– zieleń – jak sięga oko.

Jestem ptakiem i lecę!

ręce-skrzydła wyciągam ku szczytom,

widzę wszystko – daleko i blisko;

ślę pozdrowienia lasom, kwiatom,

                               strumykom.

Wiatr już zatyka i widok –

majestat to w słońcu, to w chmurze,

na dumnym gnieździe zasiadam

– oto jestem na górze.

I czuję się lepszy, bez grzechu:

Jestem tu, jestem! – krzyczę,

pieśń słyszę w echu:

„dalekie miasta są niczym”…

Dawne rajdy wspominam,

szczęście w zmęczonych nogach,

była kiedyś dziewczyna…

Wstaję. Dalsza czeka mnie droga.

Na drugą stronę szczytu przechodzę

i – nagle jestem w raju:

Kamieniami wśród starych traw brodzę

w dół, do doliny – białogaju.

——

Skoro tak poetycko, to posłuchaj:

Kocham góry i wiążę z nimi pewne plany